Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: edytorstwo
Data dodania: 9 grudnia 2014

Wszystkich, którym bliskie są idee Jerzego Giedroycia, czytelników zarówno Gombrowicza, jak Miłosza czy Herlinga – serdecznie zachęcam do odwiedzania portalu paryskiej „Kultury” – http://www.kulturaparyska.com

To nie tylko strona przedstawiająca dorobek tego środowiska, które było jednym z przetrwalników niepodległej Polski, ale niezastąpione źródło informacji: autorzy portalu wykonali gigantyczną pracę, której efektem jest udostępnienie wszystkim za darmo KOMPLETÓW paryskiej „Kultury” i „Zeszytów Historycznych”.

Coś, za co niegdyś ludzie siedzieli w więzieniach, jest dziś powszechnie dostępne. Czytając, więcej możemy zrozumieć – a, co więcej, nie trzeba szukać w bibliotekach numerów, których czasem po prostu nie ma… Przekonajmy się, jakie ożywcze myśli – i wówczas, i dzisiaj! – płyną z tych stronic, często prowokując do sprzeciwu, a zawsze: do zastanowienia się, oderwania od jałowych, płytkich, taktycznych sporów. „Kultura” przypomina, że nie można popadać w samozadowolenie, że zawsze potrzebne jest szersze spojrzenie, że postawa „siedźmy cicho, może nas nie zauważą” prowadzi najpierw do niewoli wewnętrznej, a później – zewnętrznej. Jesteśmy odpowiedzialni za siebie, jesteśmy odpowiedzialni za świat.

Pamiętajmy o tym dzisiaj. Mówimy o Ukrainie – a nie zauważamy, że tak naprawdę nic nie robimy. A to, co się dzieje na Ukrainie, dotyczy bezpośrednio i naszej wolności.

Zapraszam na portal „Kultury” – i w celach archiwalnych, edytorskich, naukowych – ale także i publicystycznych. To ciąg dalszy „promieniowania” tych – prometejskich – idei. Na portalu znajdują się też blogi; będę prowadził jeden z nich, pokazując relacje Polaków z kraju z „Kulturą”; tytuł bloga to cytat ze sformułowania, jakim SB określała „Kulturę”: „ośrodek dywersji ideologicznej”.

Blog niniejszy oczywiście pozostaje nadal – jako blog edytorski, na którym będę informował także o wpisach dokonywanych gościnnie na portalu „Kultury”. Jestem bardzo wdzięczny redakcji portalu za ten zaszczyt, będący zobowiązaniem.

Zaiste, takiej dywersji, jaką dawała „Kultura”, skłaniającej do krytycznego myślenia, zawsze trzeba!

Data dodania: 24 kwietnia 2014

Dziękuję profesorowi Lengauerowi za uwagę w nawiązaniu do wystawy o Liście 34, że w latach sześćdziesiątych nie było zdania „Ala ma kota”, ponieważ „As to pies Ali”, zaś kota miała Ola („A to kot Oli”).

Przy okazji warto zauważyć, że pamięć zbiorowa jest zadziwiająca. Dlaczego pamiętamy Alę i kota, a nie Alę i Asa?…

Zdanie „Ala ma kota” faktycznie znajdowało się w wydaniach Elementarza – ale w czasach dość odległych: ostatni raz w wydaniu z roku… 1949. Nie było go też w pierwodruku. Polecam tekst na ten temat na wortalu culture.pl, oparty o tekst Piotra Sarzyńskiego z 2002 r. (Ala nie ma kota).

Czyli kolejny raz okazuje się, że kiedy słyszymy „oczywistą prawdę”, to też warto ją sprawdzić… Ala miała kota, ale później oddała go Oli, sama zaś dostała Asa, który był psem.

 

Data dodania: 20 grudnia 2013

W I tomie „Teki Lubelskiej” – dzięki inspiracji Jacka Maja, który wpadł na ten pomysł – ukazała się wymiana listów między biskupem tarnowskim, a później arcybiskupem lubelskim i autorem Pana Cogito.

Całość dostępna jest – bezpłatnie, jednak na licencji (Creative Commons) – w internecie,w  wirtualnej bibliotece zasłużonego Teatru NN: http://biblioteka.teatrnn.pl/dlibra/dlibra/docmetadata?id=48171

Zapraszam do świątecznej lektury!

Data dodania: 20 grudnia 2013

Znaczenie Gombrowicza wciąż jest słabo rozpoznane. On nie tyle przywraca miejsce pojedynczemu człowiekowi, co pokazuje nieustanne stwarzanie; człowiek jest z drugim, i wobec okoliczności, najczęściej – wobec bólu…

W październikowym numerze „Znaku” dwugłos o Gombrowiczu: Łukasz Tischner pisze o Kronosie, wyżej podpisany – na marginesach książki Łukasza Tischnera o metafizyce Gombrowicza.

 

Data dodania: 29 czerwca 2013

Dla niektórych zaczęły się wakacje, zatem pora na kolejną notkę, ale ponieważ praca wre – nieco wakacyjną.

1) Nie sądziłem, że blogów muzealnych jest tak niewiele – linki do nich zebrał Andrzej Zugaj. Duży procent stanowią blogi Muzeum Literatury – wśród autorskich jest to nawet procent dokładnie 100. Zabrakło jednak wśród linków bloga Łukasza Kossowskiego; może tekst powstał przed jego premierą?

2) Ciekaw jestem, jak to się stało, że moja książka o „Ferdydurke” znalazła się na japońskim Amazonie. Rynku nie podbije, ale co się stało, że tam zawędrowała?

3) Do polemiki Jarosława Klejnockiego mogę dodać tylko moją nadzieję, że redaktorów i edytorów maszyny nie zastąpią nigdy (choć wtedy wspomniany błąd pewnie by nie wystąpił…). Tu jednak analogia z lotnictwem zawodzi: czynnik ludzki w edycjach książek nie powoduje tylko katastrof – częściej przed katastrofami chroni.

Maszyny nie da się zaprogramować do wyczuwania niuansów sztuki, która nigdy nie podda się szablonom. Nie ma algorytmu „twórczość”; to przypominam ministrom edukacji i nauki. Oby jak najszybciej w humanistyce odstąpić od niesławnych i upośledzających krytyczne, samodzielne myślenie „kluczy”. (Gdybym na dzisiejszej maturze próbował udowodnić tezę swojego doktoratu, nie zdałbym matury: udowadniałem, że w „Ferdydurke” były tez elementy realistyczne; tymczasem dziś trzeba użyć słowa groteska. Inaczej – nie znasz się, nie zdasz. Dziś edukacja dyskryminuje samodzielne myślenie, przynajmniej w humanistyce).

Myślmy samodzielnie, wbrew kluczom, maszynom, i schematom. One pomóc mają, nie zastąpić. Smartfony, Google, itp.  dziś przypominają młotek, który za chwilę będzie sam decydował o ruchach naszej ręki. Oby nie zaczął pukać w czyjeś głowy…

Data dodania: 11 czerwca 2013

Książka, o której chcę napisać kilka słów, nie jest bynajmniej o edytorstwie.. Ale warto ją poznać dla nabrania dystansu do prac edytorskich czy redakcyjnych, Pilot. Naga prawda. Czynnik ludzki w katastrofach lotniczych opisuje kilkaset historii zapowiadanych przez jej tytuł. Jest to jednak ciekawa lektura dla każdego człowieka, który wykonuje długotrwałą pracę; czytając ją wynotowałem sobie wiele miejsc, które mogą pomóc ludziom pracującym przy redagowaniu książek.

Dlaczego w samolocie lecącym z Montrealu do Edmonton zabrakło paliwa, wskutek czego piloci musieli szybować (udało im się wylądować na nieczynnym lotnisku w Gimli)? Wskutek nacisków politycznych (Quebec) w niektórych samolotach Air Canada używano jednostek w systemie metrycznym – w pozostałych w systemie brytyjskim… Trudne do uwierzenia, ale prawdziwe.

A rzecz w tym przypadku nie ograniczała się jednak do „literówki”; Beaty pokazuje, że katastrofa lotnicza najczęściej nie ma jednego „wielkiego” powodu, lecz jest końcem łańcucha drobiazgów. Te drobiazgi – są znane także poza lotnictwem: nacisk na przestrzeganie terminów bez względu na powstałe kłopoty, brak osoby odpowiedzialnej za konkretną czynność… Kumulujące się czynniki umożliwiające powstanie drobnego błędu. Często – „wielbłąda”.

Z tych „drobiazgów” także i dla redaktora czy edytora jednym z najbardziej zwodniczych jest „tunelowanie poznawcze”, czyli takie skoncentrowanie się na jakimś szczególe, że zupełnie nie dostrzegamy innych spraw, nie ogarniamy też całości. Beaty nazywa to „śmiercionośnym nastawieniem”, które sprawia, że kapitan myśli tylko o tym, że nie otworzyło mu się podwozie, a zapomina np. o kończącym się paliwie (s. 69 i dalej), a redaktor (z zachowaniem proporcji i wagi odpowiedzialności…) wciąż widzi wcześniejszą korektę, zamiast bieżącej…

Sprawy, o których pisał Beaty, zdarzają się przecież i tym, którzy wykonują inne prace o stale powtarzanych czynnościach (a przecież każdy przypadek, mimo wszystko, jest inny). Czy, kiedy siedzimy nad korektą, nie zdarza się „patrzeć i nie widzieć”?… To zdarza się niestety także pilotom, mimo, że kamera rejestruje inny samolot na kursie kolizyjnym.

Książka o katastrofach lotniczych dla ludzi książki? Dlaczego nie?

Ciekaw będę Państwa obserwacji.

Data dodania: 12 marca 2013

Ukazał raport o stanie czytelnictwa (dostępny w pliku PDF na stronach Biblioteki Narodowej).

Szokujące są w nim liczby:

„w 2012 roku osób, które można uznać za „rzeczywistych” czytelników, było 11%”

jak też podkreślenie tendencji spadkowej:

„warto przypomnieć, że w ciągu dekady 1994-2004 odsetek takich osób wynosił 22-24% i to właśnie spadek do obecnego poziomu, jaki dokonał się pomiędzy 2004 a 2008 rokiem, należy uznać za najważniejszą zmianę w postawach Polaków wobec czytania książek”.

Nowa ewolucja: przestajemy czytać (w końcu zamiast Falskiego będą tablety), przestajemy pisać (zamiast alfabetu będzie dotykowy ekran, może ludzka ręka za pewien czas będzie miała wyłącznie kciuk do klikania), przestajemy samodzielnie myśleć (proszę zauważyć ciekawą zbieżność, czy przypadkową – spada czytelnictwo i jednocześnie spada zdolność rozumienia tekstu).

Bez czytania (nie mam na myśli „szybkiego” czytania, kulturowego odpowiednika fast foodów) – nie ma myślenia (mam na myśli umiejętność logicznej analizy i selekcji informacji). Czy takiego społeczeństwa – nie obywateli, a konsumentów – chcemy?… (Coraz częściej w gazetach tytuły informacji są sprzeczne z jej treścią – czy już nawet dziennikarze nie rozumieją tego, co piszą?).

Nie sądzę, aby rozwiązaniem tej sytuacji było obniżanie poprzeczki w edukacji. Owszem, zawieszona zbyt wysoko – męczy i prowadzi do frustracji, ale przynajmniej zmusza do wysiłku; zawieszona zbyt nisko skłania do prób jej dalszego obniżania. Ilu spośród tych 11% było uczniów?… (Oni jeszcze „muszą”; a bez przyzwyczajenia do czytania będzie rósł wtórny analfabetyzm).

Co można zrobić? Czy wydawnictwa, redaktorzy, edytorzy – są komandosami wysłanymi z beznadziejną misją?

Ale przecież tak bywało i kiedyś – różnicą jest tylko niebezpieczeństwo, że powszechną akceptacją będzie obdarzona postawa nieczytającej większości. Potrzebna jest moda na czytanie, jednak nie „czytanie” czegokolwiek (choć jestem zdania, że dobra powieść sensacyjna bywa bardziej rozwijająca, niż subtelna gra literacka, której nie rozumie nikt poza autorem; rozziew między literaturą „wysoką” i „niską” często jest fałszywy). Jest też niebezpieczeństwo, że misją „ratowania czytelnictwa” może szermować ktoś, kto czytelnictwo (książek konkurencji…) dusi dla własnego zarobku.

Potrzebna jest zmiana klimatu społecznego, w dużej mierze kreowanego przez tych, którzy nie zwykli chwalić się czytaniem książek. (I, mam wrażenie, także – myśleniem).

Data dodania: 18 stycznia 2013

W dyskusji o kryzysie przedmiotu o nazwie „język polski”, która miała (i mam nadzieję, będzie miała nadal) miejsce, rozpoczętej w „Tygodniku Powszechnym” artykułem Witoldem Bobińskiego i rozmową z jedną z nauczycielek, w której zabrał głos prof. Henryk Markiewicz (pisałem już o tym wcześniej), warto zastanowić się także nad sprawą podstawową: sensem nauki „języka polskiego” (czy w ogóle – sensem nauki czytania, pisania, i samodzielnego myślenia, sensem nauki „języka”).

Czasy są coraz bardziej pośpieszne – i przy tym płytkie. „Wiedza”, jaką nabywamy – czy lepiej: do której mamy dostęp – jest coraz bardziej powierzchowna, pozbawiona przy tym często umiejętności samodzielnego, krytycznego myślenia. Łatwo myślimy kliszami, sloganami, które przejmujemy ze źródła, które jest dla nas jedyne: np. wyszukiwarki. Książka bywa nieatrakcyjna, nic się tam nie rusza, nie ma 3D ani dotykowego ekranu. Dzieci wcześniej obsługują smartfony i tablety, niż uczą się czytać – i w sumie łatwo zrozumieć, dlaczego książka nie wydaje im się tak atrakcyjna, jak kiedyś, kiedy – w zamierzchłych czasach przed Internetem – była oknem na świat.

Konsekwencjami nowego, internetowego stylu życia, jest m.in. sposób lektury – szybkiej, pobieżnej, koncentrującej się na nagłówkach. Coraz mniej skupienia. Ważna jest szybkość klikania, a nie zrozumienie. Hasłowość.

To oczywiście może prowadzić do wtórnego analfabetyzmu. Skoro dzieci potrafią obsługiwać smartfona bez umiejętności czytania (na najbardziej elementarnym poziomie, tj. łączenia liter w słowa), a studenci często nie korzystają z umiejętności krytycznego czytania (tzw. „ze zrozumieniem”) – bo testowy system edukacji nie premiuje samodzielnego myślenia, tylko powielanie klisz, „kluczy” – to czemu właściwie mają czytać?… (Czy w takim roku 2084 nasze wnuki będą potrafiły czytać „ze zrozumieniem”, czy wejdziemy wówczas w „erę smartfona łupanego”?)

Najpoważniejszym zagrożeniem jest oderwanie się interpretacji od faktów. Prof. Markiewicz słusznie zwraca uwagę, że interpretacja nie może pozostawać bez związku z interpretowanym tekstem – a proponowanym rozwiązaniem problemu spadku czytelnictwa, swego rodzaju ucieczką do przodu, jest prowokowanie uczniów do tworzenia interpretacji. Pierwszym etapem jest jednak zawsze zrozumienie tekstu, a przynajmniej podjęcie takiej próby – czyli zwolnienie biegu, oderwanie się od smartfonowego myślenia, powrót do książki. Trudno mi mówić, nie ucząc w szkole – zajęcia miałem tylko na uniwersytecie, to jednak coś innego; ciekaw jestem głosów nauczycieli – ale wydaje mi się, że rozwiązaniem problemu spadku chęci czytania nie może być jego bierna akceptacja, z tendencją do pobudzania myśli uczniów swobodną grą interpretacji – to oducza bowiem krytycznego myślenia, promując szablonowość i oryginalność bez wierności faktom (tj. w tym przypadku tekstowi literackiemu). Wyobraźmy sobie podobną historię w nauczaniu np. matematyki… Wydaje mi się, że edukacja zawsze była podwyższaniem poprzeczki, a nie akceptacją niskiego poziomu – w czasach walki z analfabetyzmem też można było zaakceptować ten stan rzeczy i nie zmuszać ludzi do nauki czytania.

Jeżeli edukacja na poziomie podstawowym zaakceptuje taki „internetowy” sposób czytania dzieł literackich – oznaczać to będzie podważenie sensu edytorstwa. Po cóż się wtedy zastanawiać nad przecinkiem czy kropką, kiedy i tak będzie fragment, albo streszczenie (nie mogę się zgodzić z postulatem czytania tylko fragmentów tekstów; czy będziemy także uczyć fragmentów matematycznych równań? Dzieło jest całością).

Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Oczywiście nie wzywam do rewolucji i palenia smartfonów – ale do nauki,  że narzędzie nie może mówić nam, co mamy robić. Technologia jest narzędziem; Google może być pomocny w docieraniu do różnych źródeł – uczmy jednak je weryfikować. Komputer nie jest wrogiem, nie może jednak zastąpić naszego myślenia. I to trzeba mówić w szkołach, inaczej pozostaniemy w kulturze „kopiuj, wklej, zapomnij”.

Czytać to kiedyś znaczyło myśleć. Czy jest szansa, że będzie tak nadal?

Data dodania: 5 grudnia 2012

Diagnoza Witolda Bobińskiego w „Tygodniku Powszechnym” jest słuszna: „język polski” przeżywa kryzys, zarówno na poziomie szkolnym, jak i akademickim. Trudno się dziwić – dopowiem – jeśli wielu studentów polonistyki niewiele czyta dla przyjemności (a chyba są i tacy, którzy nie czytają?…) – a miłości do książek nie można nauczyć teoretycznie. Oczywiście, żyjemy w coraz bardziej pośpiesznym świecie, w którym często zbyt łatwo oddajemy inicjatywę technologii, wspierającej nasze lenistwo (oczywiście, jest pomocna, ale wolałbym, aby młotek nie decydował o mojej ręce, tylko odwrotnie – a mam wrażenie, że coraz częściej bywa odwrotnie).

Do tej diagnozy dodałbym parę obserwacji.

Po pierwsze, powoli zmienia się przekonanie, że dzieło literackie jest wykute w kamieniu – w toku prac edytorskich okazuje się, że coraz więcej tekstów, i to nie tylko z literatury dwudziestowiecznej, można określić jako „dzieła w toku” – zmieniane przez autorów, narastające interpretacjami. Oczywiście – edytor ustala tekst ostateczny, i o tej fundamentalnej zasadzie trzeba stale przypominać: ale napięcie między dziełem a odbiorcami, wpływające często na zmiany, jakich później dokonywał autor; zależność interpretacji od wersji – ta płynność, czy nie byłoby dobrą perspektywą „szkolną”, czy to nie byłoby interesujące? (Przy czym, pamiętajmy, że „kanoniczna” jest wersja ostatecznie wybrana przez autora – do interpretacji nie wybieramy sobie wersji bardziej pasującej, można natomiast wersje porównywać, co się zmieniło, dlaczego – pomagałoby to uczyć krytycznego myślenia, którego współczesne „podstawy programowe” współczesnych szkół, mam wrażenie, nie uczą…)

Nie sądzę jednak, żeby dobrą propozycją była zgoda na czytanie „fragmentów”, zamiast całych dzieł – argumentowana, że czytanie całości lektur jest nierealna. Można poznać „fragment” twórczości – ale jednak całe dzieło! Jeżeli kapitulujemy przed tempem życia („co nam będą wciskać Pana Tadeusza, on jest tak duży, że nie zmieści się na twitterze!”) – to wybierajmy mniejsze, ale jednak całości. Czemu w przedszkolach można poznawać całości, a w szkole już nie?…

Dzieło nie jest facebookiem, kultura nie jest stosem, z którego archeolog wybiera to, co mu pasuje. Konieczny jest choćby minimalny kanon: są przecież dzieła i autorzy, do których odnosi się wiele innych dzieł, zresztą nie tylko literackich – takie, jak Biblia (niezależnie od przekonań politycznych czy religijnych), Don Kichot, Słowacki, Mickiewicz, Gombrowicz… Wolałbym, aby uczniowie przeczytali np. – jeśli naprawdę nie dadzą rady Ferdydurkechoćby Filiberta dzieckiem podszytego, ale w całości niech te trzy strony przeczytają (a najlepiej jednak całą powieść – i wtedy już mamy kilka zajęć, uczących krytycznego myślenia: czemu Gombrowicz Filiberta publikował raz w powieści, jako jeden z rozdziałów, a czemu drugi raz – osobno, jako nowelę; czy tylko dla pieniędzy? i tak dalej…)

A jak można zrozumieć kpiny Gombrowicza ze Słowackiego, kiedy nie poznamy Słowackiego?…

Zgadzam się, za mało czasu jest na takie poznanie całości kultury, które byłoby w miarę kompletne. Lepiej jednak zamiast pokazywać „ścinki różnych wędlin” dać jak najpełniejsze omówienie wybranych – tak, właśnie – kluczowych dzieł. Biblia – i kilka, zaproponowanych nauczycielom do wyboru, nawiązań (także, oczywiście, kontestujących, i pokazujących uczniom, że kontestacja nie jest wynalazkiem współczesności: np. bluźnierstwa w Dziadach!). Don Kichot- i Romantyzm (i kilka propozycji nawiązań do wyboru…)

Pamiętam jeszcze z praktyk pedagogicznych, że wspólnie z uczniami w szkole podstawowej odkryliśmy głębię humoru w Panu Tadeuszu: niezapomniana scena, w której Tadeusz idzie utopić się w kałuży, i to mu się nie udaje – ale to trzeba pokazać i naświetlić, żeby mogli zobaczyć, że to autoironia z własnej ideologii, parodiowanie samego siebie sprzed kilku lat, podważanie mitu „romantycznego samobójstwa”, itp…

Przecież sensem uczenia języka polskiego jest pokazanie korzeni: skąd jesteśmy. To mogą pokazać tylko dobrze, głęboko, solidnie czytane arcydzieła, które pokażą, że sednem kultury jest bunt. Czy to naprawdę współczesnych uczniów nie może poruszyć?…

To tylko pierwsze myśli wywołane tym artykułem, który – mam nadzieję – wywoła szeroką dyskusję, bardzo potrzebną. Nie mogę jednak od razu nie ostrzec przed niebezpieczeństwem obniżania poprzeczki. Uatrakcyjnianie, zmiany – tak, ale nie kosztem wypaczania intencji autorskich. Minimalizujmy raczej liczbę dzieł, ale nie ich kompletne poznanie. Zmieńmy sposób pracy… Ale czy to jest możliwe?

Data dodania: 22 października 2012

W październikowym numerze miesięcznika „Znak” rozpoczęła się dyskusja o stanie edytorstwa polskich dzieł literatury współczesnej.

W ankiecie kilku literaturoznawców odpowiada na pytania:
„- Jak Pani/Pan ocenia stan polskiego edytorstwa?
– Jakie są szanse i zagrożenia?
– Które z obecnych wydań uznaje Pani/Pan za wzorcowe, a które nie zachowują edytorskich standardów?
– Czy warto coś zmienić w nauczaniu edytorstwa?

– Jakie są zadania edytorstwa na najbliższy czas?”

Zapraszam do lektury i dołączenia do dyskusji!

Strona 1 z 41234
Powiadomienia o nowych wpisach


 

O autorze
dr Łukasz Garbal – polonista. Adiunkt w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, pracuje w Instytucie Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, oddziale Muzeum. Jeden z laureatów stypendium „Polityki” w 2009 r.
Publikuje recenzje książek historycznych w „Nowych Książkach”. Zainteresowania: edytorstwo, związki literatury i polityki, Witold Gombrowicz, Jan Józef Lipski.

 

Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2014 Muzeum Literatury