Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: społeczeństwo
Data dodania: 26 czerwca 2014

W Warszawie można wybierać projekty, zgłoszone przez mieszkańców w ramach tzw. budżetu partycypacyjnego. (Na marginesie: zastanawiam się, od kogo pochodzi do niezgrabne określenie; wcześniej mówiono po prostu, ładnie i czytelnie, o budżecie obywatelskim). Niezależnie jednak od określania tego w języku urzędowym – warto wziąć udział w głosowaniu, przyjrzeć się projektom (a może w przyszłości zgłosić kolejne samemu?) – i zagłosować na te, które najbardziej nam odpowiadają

Zwracam uwagę, że jest bardzo dużo projektów, zgłaszanych przez biblioteki (które mają coraz mniej funduszy na zakup nowych książek), szkoły (które… itd.), przedszkola – instytucje kulturalne i edukacyjne. Osobiście namawiam Państwa do poparcia przede wszystkim takich właśnie projektów.

Warszawa nie jest pionierem w tworzeniu budżetu obywatelskiego, dobrze jednak, że w końcu jest taka możliwość – i oby podobnie było w innych miejscach.

Data dodania: 24 kwietnia 2014

Dziękuję profesorowi Lengauerowi za uwagę w nawiązaniu do wystawy o Liście 34, że w latach sześćdziesiątych nie było zdania „Ala ma kota”, ponieważ „As to pies Ali”, zaś kota miała Ola („A to kot Oli”).

Przy okazji warto zauważyć, że pamięć zbiorowa jest zadziwiająca. Dlaczego pamiętamy Alę i kota, a nie Alę i Asa?…

Zdanie „Ala ma kota” faktycznie znajdowało się w wydaniach Elementarza – ale w czasach dość odległych: ostatni raz w wydaniu z roku… 1949. Nie było go też w pierwodruku. Polecam tekst na ten temat na wortalu culture.pl, oparty o tekst Piotra Sarzyńskiego z 2002 r. (Ala nie ma kota).

Czyli kolejny raz okazuje się, że kiedy słyszymy „oczywistą prawdę”, to też warto ją sprawdzić… Ala miała kota, ale później oddała go Oli, sama zaś dostała Asa, który był psem.

 

Data dodania: 27 marca 2014

Generalny konserwator zabytków, sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Piotr Żuchowski, poinformował, że tłumaczona na język polski jest opinia eksperta Centrum Światowego Dziedzictwa UNESCO:

„dokument potwierdza przypuszczenia, że realizowany budynek jest za duży i może konkurować z przestrzenią starówki, a elementy jego elewacji nie pasują do otoczenia. – Odpowiedź Centrum Światowego Dziedzictwa w Paryżu jest taka, że można tam budować, ale wątpliwości budzi projekt końcowy”

(http://www.zw.com.pl/artykul/2,665113-UNESCO–Powinni-zmienic-projekt-wiezowca-przy-Starowce.html)

Ta opinia przyznaje rację protestującym. O sprawie pisałem w październiku 2013 r. („Zbudują biurowiec przy pl. Zamkowym” – zafałszowując dawną architekturę. Nie widzieli obrazów Canaletta? oraz Biurowiec przy placu Zamkowym: zagrożenie wykreśleniem Starówki z listy UNESCO).

Tak, jak pisałem wówczas, co potwierdza dziś ekspert UNESCO: projekt biurowca naprzeciw Zamku Królewskiego w Warszawie powinien zostać zmieniony, bo budynek może zdominować przestrzeń Starego Miasta.

Data dodania: 3 listopada 2013

Grochów - okładkaCzytanie Stasiuka przypomina podróż. Nie chodzi tu jednak o dotarcie do jakiegoś punktu B z naszego punktu A, nawet jeśli punktem B jest Babadag; to podróż w głębszym sensie, nie czysto geograficznym. Stasiuk nie jest Tomkiem Wilmowskim, łowiącym wrażenia dla widzów objazdowego cyrku Hagenbecka. Nie jest entomologiem grzejącym się w świetle złowionych motyli – nie; nie można znaleźć prostej formuły, przecież nie o retoryczne wytrychy tu chodzi. Można powiedzieć, że dla Stasiuka podróż jest przestrzennym przedstawieniem życia – co jednak powie nam ta formułka? Niewiele, skracając bowiem – spłaszcza. Jego opowieść – nie do końca przybierająca formę opowiadania, nie do końca eseju, na pewno jednak będąca żywą, plastyczną, mieniącą się kolorami, zapachami, niemal dotykalną prozą – domaga się naocznego poznania. Recenzent może tylko przyłączyć się do czytelników, może powiedzieć o wrażeniu, jakie na nim robią te opowieści – usiłując opisać i zaklasyfikować czyniłby to, co entomolog odbierający życie motylowi, aby pokazać jego urok.

A Stasiuk tym razem pisze o końcu życia właśnie – i to razy cztery, znajdziemy tu bowiem cztery historie. Nie są one „listopadowe”; nie ma tu horroru, nie ma bowiem strachu. Jest nostalgia, smutek, żal – ale nie ma ucieczki przed śmiercią. Nie ma zamazywania słowami. Przyjaciel nie „odszedł”, ale umarł.

Stasiuk… To podróż czasem do odległych miejsc, ale przypominająca, że te odległe miejsca zaczynają się już za progiem; podróż ta jednak nie jest tylko przemieszczaniem się. Jej sednem i sensem jest wysiłek przemierzania; celem jest nie jakiś punkt na mapie, celem jest droga. To nie tyle podróż, co wędrówka – a aspekt geograficzny (nie mówiąc o turystycznym czy komercyjnym) ustępuje przed historią – czy, jak w „Grochowie”, przed biologią. To podróż w głąb świadomości, szukanie naszych korzeni.

Taki właśnie jest Stasiuk. Podróż w poszukiwaniu odpowiedzi, skąd się tu wzięliśmy właśnie tacy. I, z nostalgią czytając Stasiuka, tego pustelnika cieszącego się pełnią życia, widzimy, jak stopniowo, coraz bardziej uciekamy – uciekamy – uciekamy.

Czytając Stasiuka widzimy, jak daleko odeszliśmy od nas niedawnych; dziś śmierć jest obudowywana taką masą słów i zachowań, które mają ją wypchnąć poza nasz świat. Celebracja śmierci, odprowadzanie zmarłych, uznanie śmierci na naturalną część życia – stało się egzotyką nie mniejszą niż Bałkany. Dziś nawet na wsi, jak opisuje Stasiuk, kondukt pogrzebowy zamiast pielgrzymką, wspólną wędrówką właśnie, stał się przemieszczeniem z punktu kościół do punktu cmentarz – ludzie przejeżdżają samochodami, zamiast iść razem. Stasiuk żałuje, że jego przyjaciel nie ma grobu, a kazał rozsypać swoje prochy; żałuje nie z powodów motywowanych religią, a praindeuropejską tęsknotą: „myśl musi czegoś dotykać. Ja sam muszę nad czymś zapłakać. […] Człowiek, który żyje dłużej, powinien mieć szansę stanąć na ziemi, pod którą spoczywa ten, który umarł. […] Tak sobie czasem myślę. Syn ludu, który niegdyś swoich zmarłych chował pod progiem.”

Boimy się śmierci, dlatego tak wiele wampirów naokoło, nawet lalki dla dziewczynek, mutanty dla chłopaków. Ze strachu usiłujemy obedrzeć śmierć z dostojności, bo przecież coś tak śmiesznego nie może być groźne. (Może stąd wynika popularność amerykańskiego Halloween – już poza kwestią wiary tak estetycznie nie przystającym do święta Wszystkich Świętych?).

„Trudno powiedzieć, kiedy do nas dociera, że to się stanie. […] Mówiliśmy o technice, o medycynie, procedurach, próbując za pomocą tych martwych i konkretnych pojęć rozproszyć strach i mrok”. Jedzie z przyjacielem, bojącym się zapowiedzianej śmierci, nad Adriatyk. Towarzyszy umierającemu przyjacielowi – i umierającemu zwierzęciu. Ale to dziwnie kojąca lektura. Aż chciałoby się napisać – mądrością babek, mądrością setek pokoleń, prastara mądrością przed (i po) książkową. Naprawdę, zamiast wciąż uciekać – czytajmy Stasiuka. Wtedy, formalnie jadąc na Bałkany – wejdziemy w naszą własną genealogię, naszych babek w czarnych chustkach pielgrzymujących do Lichenia, siedzących na setkach ganków w Garwolinie, Kobyłce, Małoszycach. Stasiuk, widząc teraźniejszość Banja Luki, pokazuje nam naszą własną przeszłość – dzięki której łatwiej zobaczyć to, co dziś.

Andrzej Stasiuk, Grochów: opis książki i fragment.

 

Data dodania: 10 października 2013

Krótka historia – nie tyle edytorska, choć z poszukiwaniem źródła się wiążąca.

Otrzymałem wiadomość z reklamą. Oddzwoniłem do reklamodawcy (firma A), że nie udostępniałem swoich danych, prosząc o jego usunięcie z bazy danych, oraz informację, skąd mają moje dane. Usłyszałem, że od firmy B, i usuwają.
Firma C odpowiada, że baza danych pochodzi of firmy D.
Firma D wskazuje firmę E…

Istny łańcuszek, ciekaw jestem, ile ogniw w nim wyjdzie. Alfabet jest długi. Szafka obywatela Rabinowicza.

Data dodania: 29 czerwca 2013

Dla niektórych zaczęły się wakacje, zatem pora na kolejną notkę, ale ponieważ praca wre – nieco wakacyjną.

1) Nie sądziłem, że blogów muzealnych jest tak niewiele – linki do nich zebrał Andrzej Zugaj. Duży procent stanowią blogi Muzeum Literatury – wśród autorskich jest to nawet procent dokładnie 100. Zabrakło jednak wśród linków bloga Łukasza Kossowskiego; może tekst powstał przed jego premierą?

2) Ciekaw jestem, jak to się stało, że moja książka o „Ferdydurke” znalazła się na japońskim Amazonie. Rynku nie podbije, ale co się stało, że tam zawędrowała?

3) Do polemiki Jarosława Klejnockiego mogę dodać tylko moją nadzieję, że redaktorów i edytorów maszyny nie zastąpią nigdy (choć wtedy wspomniany błąd pewnie by nie wystąpił…). Tu jednak analogia z lotnictwem zawodzi: czynnik ludzki w edycjach książek nie powoduje tylko katastrof – częściej przed katastrofami chroni.

Maszyny nie da się zaprogramować do wyczuwania niuansów sztuki, która nigdy nie podda się szablonom. Nie ma algorytmu „twórczość”; to przypominam ministrom edukacji i nauki. Oby jak najszybciej w humanistyce odstąpić od niesławnych i upośledzających krytyczne, samodzielne myślenie „kluczy”. (Gdybym na dzisiejszej maturze próbował udowodnić tezę swojego doktoratu, nie zdałbym matury: udowadniałem, że w „Ferdydurke” były tez elementy realistyczne; tymczasem dziś trzeba użyć słowa groteska. Inaczej – nie znasz się, nie zdasz. Dziś edukacja dyskryminuje samodzielne myślenie, przynajmniej w humanistyce).

Myślmy samodzielnie, wbrew kluczom, maszynom, i schematom. One pomóc mają, nie zastąpić. Smartfony, Google, itp.  dziś przypominają młotek, który za chwilę będzie sam decydował o ruchach naszej ręki. Oby nie zaczął pukać w czyjeś głowy…

Data dodania: 11 kwietnia 2013

„Jedni mówią: – On jest nasz!
Drudzy mówią: – On jest nasz!
A ja jestem tylko twój, jedyna”.

Przeczytałem wywiad ze Szczepanem Twardochem w gazecie, nazwijmy to, „jednych”. Pół roku wcześniej przeczytałem wywiad z Dorotą Masłowską w gazecie, nazwijmy to, „drugich”. I zupełnie nie rozumiem tych (po stronie „jednej” i „drugiej”), którzy postrzegają to w charakterze jakichś „transferów”.

Dla mnie postawa Twardocha i Masłowskiej ma ten sam podstawowy powód (więcej…)

Data dodania: 18 stycznia 2013

W dyskusji o kryzysie przedmiotu o nazwie „język polski”, która miała (i mam nadzieję, będzie miała nadal) miejsce, rozpoczętej w „Tygodniku Powszechnym” artykułem Witoldem Bobińskiego i rozmową z jedną z nauczycielek, w której zabrał głos prof. Henryk Markiewicz (pisałem już o tym wcześniej), warto zastanowić się także nad sprawą podstawową: sensem nauki „języka polskiego” (czy w ogóle – sensem nauki czytania, pisania, i samodzielnego myślenia, sensem nauki „języka”).

Czasy są coraz bardziej pośpieszne – i przy tym płytkie. „Wiedza”, jaką nabywamy – czy lepiej: do której mamy dostęp – jest coraz bardziej powierzchowna, pozbawiona przy tym często umiejętności samodzielnego, krytycznego myślenia. Łatwo myślimy kliszami, sloganami, które przejmujemy ze źródła, które jest dla nas jedyne: np. wyszukiwarki. Książka bywa nieatrakcyjna, nic się tam nie rusza, nie ma 3D ani dotykowego ekranu. Dzieci wcześniej obsługują smartfony i tablety, niż uczą się czytać – i w sumie łatwo zrozumieć, dlaczego książka nie wydaje im się tak atrakcyjna, jak kiedyś, kiedy – w zamierzchłych czasach przed Internetem – była oknem na świat.

Konsekwencjami nowego, internetowego stylu życia, jest m.in. sposób lektury – szybkiej, pobieżnej, koncentrującej się na nagłówkach. Coraz mniej skupienia. Ważna jest szybkość klikania, a nie zrozumienie. Hasłowość.

To oczywiście może prowadzić do wtórnego analfabetyzmu. Skoro dzieci potrafią obsługiwać smartfona bez umiejętności czytania (na najbardziej elementarnym poziomie, tj. łączenia liter w słowa), a studenci często nie korzystają z umiejętności krytycznego czytania (tzw. „ze zrozumieniem”) – bo testowy system edukacji nie premiuje samodzielnego myślenia, tylko powielanie klisz, „kluczy” – to czemu właściwie mają czytać?… (Czy w takim roku 2084 nasze wnuki będą potrafiły czytać „ze zrozumieniem”, czy wejdziemy wówczas w „erę smartfona łupanego”?)

Najpoważniejszym zagrożeniem jest oderwanie się interpretacji od faktów. Prof. Markiewicz słusznie zwraca uwagę, że interpretacja nie może pozostawać bez związku z interpretowanym tekstem – a proponowanym rozwiązaniem problemu spadku czytelnictwa, swego rodzaju ucieczką do przodu, jest prowokowanie uczniów do tworzenia interpretacji. Pierwszym etapem jest jednak zawsze zrozumienie tekstu, a przynajmniej podjęcie takiej próby – czyli zwolnienie biegu, oderwanie się od smartfonowego myślenia, powrót do książki. Trudno mi mówić, nie ucząc w szkole – zajęcia miałem tylko na uniwersytecie, to jednak coś innego; ciekaw jestem głosów nauczycieli – ale wydaje mi się, że rozwiązaniem problemu spadku chęci czytania nie może być jego bierna akceptacja, z tendencją do pobudzania myśli uczniów swobodną grą interpretacji – to oducza bowiem krytycznego myślenia, promując szablonowość i oryginalność bez wierności faktom (tj. w tym przypadku tekstowi literackiemu). Wyobraźmy sobie podobną historię w nauczaniu np. matematyki… Wydaje mi się, że edukacja zawsze była podwyższaniem poprzeczki, a nie akceptacją niskiego poziomu – w czasach walki z analfabetyzmem też można było zaakceptować ten stan rzeczy i nie zmuszać ludzi do nauki czytania.

Jeżeli edukacja na poziomie podstawowym zaakceptuje taki „internetowy” sposób czytania dzieł literackich – oznaczać to będzie podważenie sensu edytorstwa. Po cóż się wtedy zastanawiać nad przecinkiem czy kropką, kiedy i tak będzie fragment, albo streszczenie (nie mogę się zgodzić z postulatem czytania tylko fragmentów tekstów; czy będziemy także uczyć fragmentów matematycznych równań? Dzieło jest całością).

Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Oczywiście nie wzywam do rewolucji i palenia smartfonów – ale do nauki,  że narzędzie nie może mówić nam, co mamy robić. Technologia jest narzędziem; Google może być pomocny w docieraniu do różnych źródeł – uczmy jednak je weryfikować. Komputer nie jest wrogiem, nie może jednak zastąpić naszego myślenia. I to trzeba mówić w szkołach, inaczej pozostaniemy w kulturze „kopiuj, wklej, zapomnij”.

Czytać to kiedyś znaczyło myśleć. Czy jest szansa, że będzie tak nadal?

Data dodania: 5 grudnia 2012

Diagnoza Witolda Bobińskiego w „Tygodniku Powszechnym” jest słuszna: „język polski” przeżywa kryzys, zarówno na poziomie szkolnym, jak i akademickim. Trudno się dziwić – dopowiem – jeśli wielu studentów polonistyki niewiele czyta dla przyjemności (a chyba są i tacy, którzy nie czytają?…) – a miłości do książek nie można nauczyć teoretycznie. Oczywiście, żyjemy w coraz bardziej pośpiesznym świecie, w którym często zbyt łatwo oddajemy inicjatywę technologii, wspierającej nasze lenistwo (oczywiście, jest pomocna, ale wolałbym, aby młotek nie decydował o mojej ręce, tylko odwrotnie – a mam wrażenie, że coraz częściej bywa odwrotnie).

Do tej diagnozy dodałbym parę obserwacji.

Po pierwsze, powoli zmienia się przekonanie, że dzieło literackie jest wykute w kamieniu – w toku prac edytorskich okazuje się, że coraz więcej tekstów, i to nie tylko z literatury dwudziestowiecznej, można określić jako „dzieła w toku” – zmieniane przez autorów, narastające interpretacjami. Oczywiście – edytor ustala tekst ostateczny, i o tej fundamentalnej zasadzie trzeba stale przypominać: ale napięcie między dziełem a odbiorcami, wpływające często na zmiany, jakich później dokonywał autor; zależność interpretacji od wersji – ta płynność, czy nie byłoby dobrą perspektywą „szkolną”, czy to nie byłoby interesujące? (Przy czym, pamiętajmy, że „kanoniczna” jest wersja ostatecznie wybrana przez autora – do interpretacji nie wybieramy sobie wersji bardziej pasującej, można natomiast wersje porównywać, co się zmieniło, dlaczego – pomagałoby to uczyć krytycznego myślenia, którego współczesne „podstawy programowe” współczesnych szkół, mam wrażenie, nie uczą…)

Nie sądzę jednak, żeby dobrą propozycją była zgoda na czytanie „fragmentów”, zamiast całych dzieł – argumentowana, że czytanie całości lektur jest nierealna. Można poznać „fragment” twórczości – ale jednak całe dzieło! Jeżeli kapitulujemy przed tempem życia („co nam będą wciskać Pana Tadeusza, on jest tak duży, że nie zmieści się na twitterze!”) – to wybierajmy mniejsze, ale jednak całości. Czemu w przedszkolach można poznawać całości, a w szkole już nie?…

Dzieło nie jest facebookiem, kultura nie jest stosem, z którego archeolog wybiera to, co mu pasuje. Konieczny jest choćby minimalny kanon: są przecież dzieła i autorzy, do których odnosi się wiele innych dzieł, zresztą nie tylko literackich – takie, jak Biblia (niezależnie od przekonań politycznych czy religijnych), Don Kichot, Słowacki, Mickiewicz, Gombrowicz… Wolałbym, aby uczniowie przeczytali np. – jeśli naprawdę nie dadzą rady Ferdydurkechoćby Filiberta dzieckiem podszytego, ale w całości niech te trzy strony przeczytają (a najlepiej jednak całą powieść – i wtedy już mamy kilka zajęć, uczących krytycznego myślenia: czemu Gombrowicz Filiberta publikował raz w powieści, jako jeden z rozdziałów, a czemu drugi raz – osobno, jako nowelę; czy tylko dla pieniędzy? i tak dalej…)

A jak można zrozumieć kpiny Gombrowicza ze Słowackiego, kiedy nie poznamy Słowackiego?…

Zgadzam się, za mało czasu jest na takie poznanie całości kultury, które byłoby w miarę kompletne. Lepiej jednak zamiast pokazywać „ścinki różnych wędlin” dać jak najpełniejsze omówienie wybranych – tak, właśnie – kluczowych dzieł. Biblia – i kilka, zaproponowanych nauczycielom do wyboru, nawiązań (także, oczywiście, kontestujących, i pokazujących uczniom, że kontestacja nie jest wynalazkiem współczesności: np. bluźnierstwa w Dziadach!). Don Kichot- i Romantyzm (i kilka propozycji nawiązań do wyboru…)

Pamiętam jeszcze z praktyk pedagogicznych, że wspólnie z uczniami w szkole podstawowej odkryliśmy głębię humoru w Panu Tadeuszu: niezapomniana scena, w której Tadeusz idzie utopić się w kałuży, i to mu się nie udaje – ale to trzeba pokazać i naświetlić, żeby mogli zobaczyć, że to autoironia z własnej ideologii, parodiowanie samego siebie sprzed kilku lat, podważanie mitu „romantycznego samobójstwa”, itp…

Przecież sensem uczenia języka polskiego jest pokazanie korzeni: skąd jesteśmy. To mogą pokazać tylko dobrze, głęboko, solidnie czytane arcydzieła, które pokażą, że sednem kultury jest bunt. Czy to naprawdę współczesnych uczniów nie może poruszyć?…

To tylko pierwsze myśli wywołane tym artykułem, który – mam nadzieję – wywoła szeroką dyskusję, bardzo potrzebną. Nie mogę jednak od razu nie ostrzec przed niebezpieczeństwem obniżania poprzeczki. Uatrakcyjnianie, zmiany – tak, ale nie kosztem wypaczania intencji autorskich. Minimalizujmy raczej liczbę dzieł, ale nie ich kompletne poznanie. Zmieńmy sposób pracy… Ale czy to jest możliwe?

Data dodania: 20 sierpnia 2012

Czy kiedy z nowym modelem telefonu kupujesz kawę w kawiarni Starbucks albo ze starszym modelem kupujesz bułeczki w Lidlu zastanawiasz się, co dzieje się od kuchni?
(więcej…)

Strona 1 z 212
Powiadomienia o nowych wpisach


 

O autorze
dr Łukasz Garbal – polonista. Adiunkt w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, pracuje w Instytucie Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, oddziale Muzeum. Jeden z laureatów stypendium „Polityki” w 2009 r.
Publikuje recenzje książek historycznych w „Nowych Książkach”. Zainteresowania: edytorstwo, związki literatury i polityki, Witold Gombrowicz, Jan Józef Lipski.

 

Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2014 Muzeum Literatury