W dyskusji o kryzysie przedmiotu o nazwie „język polski”, która miała (i mam nadzieję, będzie miała nadal) miejsce, rozpoczętej w „Tygodniku Powszechnym” artykułem Witoldem Bobińskiego i rozmową z jedną z nauczycielek, w której zabrał głos prof. Henryk Markiewicz (pisałem już o tym wcześniej), warto zastanowić się także nad sprawą podstawową: sensem nauki „języka polskiego” (czy w ogóle – sensem nauki czytania, pisania, i samodzielnego myślenia, sensem nauki „języka”).
Czasy są coraz bardziej pośpieszne – i przy tym płytkie. „Wiedza”, jaką nabywamy – czy lepiej: do której mamy dostęp – jest coraz bardziej powierzchowna, pozbawiona przy tym często umiejętności samodzielnego, krytycznego myślenia. Łatwo myślimy kliszami, sloganami, które przejmujemy ze źródła, które jest dla nas jedyne: np. wyszukiwarki. Książka bywa nieatrakcyjna, nic się tam nie rusza, nie ma 3D ani dotykowego ekranu. Dzieci wcześniej obsługują smartfony i tablety, niż uczą się czytać – i w sumie łatwo zrozumieć, dlaczego książka nie wydaje im się tak atrakcyjna, jak kiedyś, kiedy – w zamierzchłych czasach przed Internetem – była oknem na świat.
Konsekwencjami nowego, internetowego stylu życia, jest m.in. sposób lektury – szybkiej, pobieżnej, koncentrującej się na nagłówkach. Coraz mniej skupienia. Ważna jest szybkość klikania, a nie zrozumienie. Hasłowość.
To oczywiście może prowadzić do wtórnego analfabetyzmu. Skoro dzieci potrafią obsługiwać smartfona bez umiejętności czytania (na najbardziej elementarnym poziomie, tj. łączenia liter w słowa), a studenci często nie korzystają z umiejętności krytycznego czytania (tzw. „ze zrozumieniem”) – bo testowy system edukacji nie premiuje samodzielnego myślenia, tylko powielanie klisz, „kluczy” – to czemu właściwie mają czytać?… (Czy w takim roku 2084 nasze wnuki będą potrafiły czytać „ze zrozumieniem”, czy wejdziemy wówczas w „erę smartfona łupanego”?)
Najpoważniejszym zagrożeniem jest oderwanie się interpretacji od faktów. Prof. Markiewicz słusznie zwraca uwagę, że interpretacja nie może pozostawać bez związku z interpretowanym tekstem – a proponowanym rozwiązaniem problemu spadku czytelnictwa, swego rodzaju ucieczką do przodu, jest prowokowanie uczniów do tworzenia interpretacji. Pierwszym etapem jest jednak zawsze zrozumienie tekstu, a przynajmniej podjęcie takiej próby – czyli zwolnienie biegu, oderwanie się od smartfonowego myślenia, powrót do książki. Trudno mi mówić, nie ucząc w szkole – zajęcia miałem tylko na uniwersytecie, to jednak coś innego; ciekaw jestem głosów nauczycieli – ale wydaje mi się, że rozwiązaniem problemu spadku chęci czytania nie może być jego bierna akceptacja, z tendencją do pobudzania myśli uczniów swobodną grą interpretacji – to oducza bowiem krytycznego myślenia, promując szablonowość i oryginalność bez wierności faktom (tj. w tym przypadku tekstowi literackiemu). Wyobraźmy sobie podobną historię w nauczaniu np. matematyki… Wydaje mi się, że edukacja zawsze była podwyższaniem poprzeczki, a nie akceptacją niskiego poziomu – w czasach walki z analfabetyzmem też można było zaakceptować ten stan rzeczy i nie zmuszać ludzi do nauki czytania.
Jeżeli edukacja na poziomie podstawowym zaakceptuje taki „internetowy” sposób czytania dzieł literackich – oznaczać to będzie podważenie sensu edytorstwa. Po cóż się wtedy zastanawiać nad przecinkiem czy kropką, kiedy i tak będzie fragment, albo streszczenie (nie mogę się zgodzić z postulatem czytania tylko fragmentów tekstów; czy będziemy także uczyć fragmentów matematycznych równań? Dzieło jest całością).
Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Oczywiście nie wzywam do rewolucji i palenia smartfonów – ale do nauki, że narzędzie nie może mówić nam, co mamy robić. Technologia jest narzędziem; Google może być pomocny w docieraniu do różnych źródeł – uczmy jednak je weryfikować. Komputer nie jest wrogiem, nie może jednak zastąpić naszego myślenia. I to trzeba mówić w szkołach, inaczej pozostaniemy w kulturze „kopiuj, wklej, zapomnij”.
Czytać to kiedyś znaczyło myśleć. Czy jest szansa, że będzie tak nadal?
W szkołach nie wystarczy o tym mówić. Trzeba wymagać samodzielnej wypowiedzi w mowie i piśmie oraz dyskusji o lekturze zamiast prezentacji i testu, które łatwo zaliczyć dzięki gotowcom dostępnym w sieci. Nauczyciele powinni się trochę wysilić i wrócić do dawnych wymagań. Od kilku lat tematy prezentacji maturalnych z języka polskiego są takie same. Wystarczy je „wygooglować” i ma się wszystko bez wysiłku, nawet bez podstawowej znajomości tematu. Nikt też nie widzi obciachu w kaleczeniu języka i pisowni. Nawet wykształceni humaniści, dziennikarze, publicyści sypią błędami językowymi, składniowymi, a za normę przyjmują ortografię SMS-ów. A przecież jeśli posługujemy się polszczyzną, to obowiązują nas polskie czcionki. Prymitywizm językowy to obciach.
Sie ma, pzdr, i zeby nam sie w nowym roku, czil!