Wydawca nowej, nieocenzurowanej wersji Pamiętnika z powstania warszawskiego, Adam Poprawa, w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” zwraca uwagę na niebezpieczeństwo kolorowania historii powstania warszawskiego.
To prawda. Uatrakcyjnianie przeszłości – kolorowe, piękne mundury (których w rzeczywistości było tak mało), pistolety maszynowe (których było tak niewiele), piękna pogoda (a 1 sierpnia, wg Białoszewskiego, zdarzył się deszcz), uśmiechnięci młodzi ludzie – czy to nie skłania do zapominania grozy Powstania i tragedii powstańców? Prawdą jest i radość – ale i tragedia. Nie można zapominać o obu krańcach tej historii, inaczej grozi nam, że niektórzy do tej przeszłości zaczną tęsknić. A przecież do tych pozowanych zdjęć z powstania pożyczano sobie wzajemnie broń i mundury – których nie było. Mieli je żołnierze ze zgrupowania „Radosław”, bo zdobyli magazyny SS na Stawkach. Ale na Mokotowie „Baszta”, i to dopiero od połowy sierpnia, miała coś w rodzaju roboczych bluz, rozpinanych z tyłu… Powstanie to splot poczucia wyzwolenia i tragedii, z chwilami groteski i patosu. Było tym wszystkim, a nie tylko jednym.
Pamiętajmy też, że powstanie warszawskie to nie tylko powstańcy – to tragedia ludności cywilnej, o której można sobie jakiś pogląd wyrobić, czytając właśnie Białoszewskiego, wydanego przez niezawodny PIW w serii Utworów zebranych.
Jadąc ostatnio nowym pociągiem metra – pewnej niemieckiej firmy, które ostatnio często się psuły – poczułem, że coś się nie zgadza. Jakoś czysto, ascetycznie… Dopiero po chwili zauważyłem: absolutny brak reklam; same ogłoszenia urzędowe. Jak miło, tak, jak kiedyś…
Jeżeli ktoś zatęskni do czasów, kiedy miasta nie było obwieszone płachtami reklam, atakującymi zewsząd; jeśli komuś marzy się powrót do przeszłości, w której podręcznik do klas pierwszych był Elementarzem Falskiego… to zapraszam w taką podróż w czasie na wystawie internetowej List 34 pół wieku później. Archeologia pamięci.
Zobaczymy, że był to czas, kiedy tam, gdzie dziś stoją galerie handlowe – pasły się krowy. Czas, kiedy największa korporacja w kraju miała siedzibę przy ulicy Rakowieckiej, naprzeciwko aresztu, stanowiącego jej filię. To czas, kiedy protest przeciwko polityce rządu wymagał żmudnego zbierania podpisów: nie było smartfonów, internetu, trzeba było wydeptywać chodniki.
Tęsknota do przeszłości to tęsknota za dzieciństwem i młodością: ale jak było naprawdę?… Serdecznie zapraszam:
http://list34.muzeumliteratury.pl/
Warszawa ma chyba najmłodsze Stare Miasto na świecie – po katastrofie II wojny światowej odbudowywano Starówkę, na szczęście rekonstruując ją, a nie tworząc dziesiątki mini-Pałaców Kultury. Rekonstrukcja ta odbywała się m.in. przez porównywanie świadectw historycznych, zachowanych np. na obrazach Canaletta.
Plac Zamkowy to bodajże „strefa zero” historycznej Warszawy. Trzeba tu wyjątkowej ostrożności w jakichkolwiek zmianach. Tymczasem właśnie rusza budowa komercyjnej nieruchomości, ostrożność tę co najmniej testująca…
Prezes inwestora mówi o tym niemalże jak o misji, nie jak o zysku: „To będzie dopełnienie pierzei ulicy Senatorskiej i zakończenie odbudowy tej części miasta. Nareszcie będziemy mogli uniknąć pytań turystów: „Dlaczego przestrzeń w tak prestiżowym miejscu jest niezabudowana?”” (źródło: http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34862,14835812,Zbuduja_biurowiec_przy_pl__Zamkowym__WIZUALIZACJE_.html)
Tak, oczywiście widzimy już te tłumy turystów, pytających właśnie o brak kolejnej restauracji na Starówce, istnym kulinarnym i hotelowym zagłębiu.
Oczywiście, inwestor ma prawo zarabiać na inwestycji. Jeśli jednak mówimy o przestrzeni publicznej – szczególnie w tak ważnym symbolicznie i historycznie punkcie miasta – to próbujmy uniknąć błędów, które miały np. miejsce przy budowie galerii handlowej, która popsuła oś widokową w Łazienkach Królewskich:
(por. komentarz:
Nie wiem, czy inwestor zasięgał opinii UNESCO, na pewno musiał uzyskać zgodę konserwatora zabytków. Niewątpliwie architekt postarał się jak najbardziej nawiązać kolorystycznie do okolicy – przede wszystkim do Kościoła Św. Anny. Jednak zarówno kluczowa tutaj wysokość budynku, jak też wykończenie okien – odbiegają od okolicznych kamienic, rekonstruowanych w czasach początków Polski Ludowej – co akurat w tym przypadku znaczyło: rekonstruowanych z jak najlepszą wolą. Zastanawiam się, dlaczego nowo powstający budynek musi mieć tak przytłaczający okolicę dach, który znaczącą zwiększa jego widoczność – ale także odbiega od tego, co stało tu wcześniej. Dlaczego nie można po prostu – jak kiedyś – za wzór wziąć, czy to zachowanych fotografii z roku 1939 czy 1938 – i na tym wzorze oprzeć budowę? Pomóc mogą też obrazy Canaletta.
Wszystko jest do znalezienia w internecie dzięki miłośnikom Warszawy.
Poniżej wizualizacja – oraz wcześniejszy wygląd tego miejsca. Ocenić mogą Państwo. Czy nie mamy do czynienia ze zbyt daleko (wysoko) idącą zmianą? To przestrzeń nas wszystkich, „dziurę” można załatać nawet i komercyjnie – ale niech to nie będzie kamienica z dachem-piramidą i oknami jak z biurowca – ale o wysokości ok. 1/3 czy 1/2 mniejszą, z oknami nawiązującymi do kamienicy Johna i Pałacu Małachowskich!
1. Rok 1768 – na obrazie Canaletta:
2. Rok 1924 z lotu ptaka:
3. Rok 1926:
Więcej fotografii z lat przedwojennych: http://www.warszawa1939.pl/index_arch_main.php?r1=miodowa_4&r3=0
Teraz plany nowego budynku – nie rekonstrukcji! Zauważmy różnicę w wysokości i kolorystyce (porównując z Canalettem – kolor dachu był jak w odtworzonej Kamienicy Johna):
Jestem bardzo ciekaw Państwa komentarzy.
Rozmawiałem dziś o historii; mój rozmówca zwrócił uwagę, że podręczniki do historii sprzed wojny i dzisiaj różnią się, chociaż mogłoby się wydawać, że będą podobne, kiedy oderwiemy nalot PRL-owskiej propagandy.
To bardzo ciekawa uwaga, możemy się zastanowić, jak się pisze historię. Ostatnio zajmowałem się sprawą Listu 34, zdawałoby się, doskonale znaną – bo zinterpretowaną, włożoną do szufladki archiwalnej, odłożonej do szafy. Nowe znaleziska, nowe źródła, pozwalają spojrzeć na sprawę z innej perspektywy – co nie oznacza automatycznie podważenia „zasiedziałej” interpretacji, tylko budowę szerszego, pełniejszego – prawdziwszego – obrazu.
Nie da się jednak powiedzieć „całej” prawdy; mnożąc szczegóły, zbierając wciąż dokumentację, budujemy gigantyczne jezioro opowieści, która, spiętrzona tysiącami odnośników, może zburzyć „zaporę” percepcji…
Widowiskowy obraz? Historyk nie jest w stanie pokazać wszystkiego, bo wszystkiego nie można pokazać, człowiek ma ograniczoną percepcję. Mnożenie szczegółów i wariantów jest możliwe do pewnej granicy – najważniejsze w pracy historyka jest dokonanie syntezy po wykonaniu przez niego analizy materiałów; synteza ta ma pokazać główny nurt prawdy.
Jednak już same pominięcia – naturalne z powodów, które przedstawiłem – są interpretacją; inny historyk może chcieć badać właśnie boczne nurty, dowodząc, że stanowią główny.
I tak to się toczy. Ważne, żeby sam historyk zdawał sobie sprawę z tego ograniczenia; ważne są odpowiedzi, określające nurt rzeki, której w całości człowiek nie opisze; ważne są odpowiedzi na pytania typu „dlaczego coś miało miejsce?”, „dlaczego coś poszło tak, a nie inaczej?”.
A rzeka płynie dalej.
Kiedy zastanawiamy się nad tym, co się dzieje dzisiaj, przeważnie okazuje się, że trzeba spojrzeć wstecz. Korzenie współczesności tkwią w historii – nie znaleźliśmy się w tym miejscu znikąd.
(więcej…)
Dzisiaj mija 35 rocznica powstania KOR – Komitetu Obrony Robotników.
Grupa kilkunastu ludzi postanowiła jawnie pomagać represjonowanym po protestach w czerwcu 1976. Wśród założycieli KOR byli m.in. Jacek Kuroń, Jan Józef Lipski, Antoni Macierewicz. Wokół KOR powstało środowisko; KOR można traktować jak zaczyn „drugiego obiegu”. Kluczowa dla późniejszej historii Polski była współpraca między inteligencją i robotnikami – skutkująca powstaniem „Solidarności”.
Warto pamiętać o cenie, jaką płacili działacze KOR-u i ich rodziny. Marian Brandys, mąż Heleny Mikołajskiej, pisał w dzienniku:
„[…] Więc dzwonią, dzwonią nieustannie… Mijają minuty, kwadranse… Ciągle dzwonią… Siedzi tam pewnie jakiś facet na dyżurze i za pomocą służbowego telefonu szarpie mi nerwy. Może czyta przy tym jakąś książkę z serii szpiegowskiej wydawnictwa MON albo rozmyśla o kłopotach wychowawczych ze swymi dziećmi. Telefon dzwoni równo przez pół godziny. Potem załamuję się ja i wyciągam wtyczkę z kontaktu.
O wpół do dwunastej wieczorem, kiedy już kładziemy się spać – dzwonek u drzwi. Pytam przez drzwi, kto to. «Do pani Mikołajczak. Z Radomia. Ważna sprawa ludzka». Znowu jeden z tych głosów, które samym swym brzmieniem wzbudzają we mnie nienawiść. […] Któż wie, czy nie kryje się ich tam w ciemności kilkunastu jak wówczas w grudniu ubiegłego roku. Wtedy zaczyna dzwonić. […] «Jak pan nie przestanie dzwonić – woła zza moich pleców Babcia – to zatelefonujemy na milicję». Ale zaraz uświadamia sobie całą absurdalność tej groźby i pokrywa ją atakiem kaszlu. Nie ma dokąd dzwonić. Nikt nas nie weźmie w obronę przed tymi chuligańskimi wybrykami, opłacanymi z państwowych pieniędzy. Dokuczliwe dzwonienie świdruje mi mózg. Babcia kaszle. Fela wściekle szczeka. Ściskam pięści. «Tylko spokojnie – mówię sobie. – Tylko spokojnie. Za wolność trzeba płacić».”