Czytanie Stasiuka przypomina podróż. Nie chodzi tu jednak o dotarcie do jakiegoś punktu B z naszego punktu A, nawet jeśli punktem B jest Babadag; to podróż w głębszym sensie, nie czysto geograficznym. Stasiuk nie jest Tomkiem Wilmowskim, łowiącym wrażenia dla widzów objazdowego cyrku Hagenbecka. Nie jest entomologiem grzejącym się w świetle złowionych motyli – nie; nie można znaleźć prostej formuły, przecież nie o retoryczne wytrychy tu chodzi. Można powiedzieć, że dla Stasiuka podróż jest przestrzennym przedstawieniem życia – co jednak powie nam ta formułka? Niewiele, skracając bowiem – spłaszcza. Jego opowieść – nie do końca przybierająca formę opowiadania, nie do końca eseju, na pewno jednak będąca żywą, plastyczną, mieniącą się kolorami, zapachami, niemal dotykalną prozą – domaga się naocznego poznania. Recenzent może tylko przyłączyć się do czytelników, może powiedzieć o wrażeniu, jakie na nim robią te opowieści – usiłując opisać i zaklasyfikować czyniłby to, co entomolog odbierający życie motylowi, aby pokazać jego urok.
A Stasiuk tym razem pisze o końcu życia właśnie – i to razy cztery, znajdziemy tu bowiem cztery historie. Nie są one „listopadowe”; nie ma tu horroru, nie ma bowiem strachu. Jest nostalgia, smutek, żal – ale nie ma ucieczki przed śmiercią. Nie ma zamazywania słowami. Przyjaciel nie „odszedł”, ale umarł.
Stasiuk… To podróż czasem do odległych miejsc, ale przypominająca, że te odległe miejsca zaczynają się już za progiem; podróż ta jednak nie jest tylko przemieszczaniem się. Jej sednem i sensem jest wysiłek przemierzania; celem jest nie jakiś punkt na mapie, celem jest droga. To nie tyle podróż, co wędrówka – a aspekt geograficzny (nie mówiąc o turystycznym czy komercyjnym) ustępuje przed historią – czy, jak w „Grochowie”, przed biologią. To podróż w głąb świadomości, szukanie naszych korzeni.
Taki właśnie jest Stasiuk. Podróż w poszukiwaniu odpowiedzi, skąd się tu wzięliśmy właśnie tacy. I, z nostalgią czytając Stasiuka, tego pustelnika cieszącego się pełnią życia, widzimy, jak stopniowo, coraz bardziej uciekamy – uciekamy – uciekamy.
Czytając Stasiuka widzimy, jak daleko odeszliśmy od nas niedawnych; dziś śmierć jest obudowywana taką masą słów i zachowań, które mają ją wypchnąć poza nasz świat. Celebracja śmierci, odprowadzanie zmarłych, uznanie śmierci na naturalną część życia – stało się egzotyką nie mniejszą niż Bałkany. Dziś nawet na wsi, jak opisuje Stasiuk, kondukt pogrzebowy zamiast pielgrzymką, wspólną wędrówką właśnie, stał się przemieszczeniem z punktu kościół do punktu cmentarz – ludzie przejeżdżają samochodami, zamiast iść razem. Stasiuk żałuje, że jego przyjaciel nie ma grobu, a kazał rozsypać swoje prochy; żałuje nie z powodów motywowanych religią, a praindeuropejską tęsknotą: „myśl musi czegoś dotykać. Ja sam muszę nad czymś zapłakać. […] Człowiek, który żyje dłużej, powinien mieć szansę stanąć na ziemi, pod którą spoczywa ten, który umarł. […] Tak sobie czasem myślę. Syn ludu, który niegdyś swoich zmarłych chował pod progiem.”
Boimy się śmierci, dlatego tak wiele wampirów naokoło, nawet lalki dla dziewczynek, mutanty dla chłopaków. Ze strachu usiłujemy obedrzeć śmierć z dostojności, bo przecież coś tak śmiesznego nie może być groźne. (Może stąd wynika popularność amerykańskiego Halloween – już poza kwestią wiary tak estetycznie nie przystającym do święta Wszystkich Świętych?).
„Trudno powiedzieć, kiedy do nas dociera, że to się stanie. […] Mówiliśmy o technice, o medycynie, procedurach, próbując za pomocą tych martwych i konkretnych pojęć rozproszyć strach i mrok”. Jedzie z przyjacielem, bojącym się zapowiedzianej śmierci, nad Adriatyk. Towarzyszy umierającemu przyjacielowi – i umierającemu zwierzęciu. Ale to dziwnie kojąca lektura. Aż chciałoby się napisać – mądrością babek, mądrością setek pokoleń, prastara mądrością przed (i po) książkową. Naprawdę, zamiast wciąż uciekać – czytajmy Stasiuka. Wtedy, formalnie jadąc na Bałkany – wejdziemy w naszą własną genealogię, naszych babek w czarnych chustkach pielgrzymujących do Lichenia, siedzących na setkach ganków w Garwolinie, Kobyłce, Małoszycach. Stasiuk, widząc teraźniejszość Banja Luki, pokazuje nam naszą własną przeszłość – dzięki której łatwiej zobaczyć to, co dziś.
Andrzej Stasiuk, Grochów: opis książki i fragment.
Wydanie Tajnego dziennika Białoszewskiego jest wydarzeniem. To ważna książka ważnego pisarza, nieco jednak zapomnianego, a na pewno nieco nie-doczytanego (to ostatnie może zmieni się po lekturze towarzyszącego Tajnemu dziennikowi monografii Tadeusza Sobolewskiego Człowiek Miron).
Tytuł jest jednak nieprecyzyjny. To dziennik tak tajny, że zabrakło w nim podstawowych informacji o nim samym…
Powszechne jest mówienie „redaktor książki”‚ o osobie, która opracowała tekst. Tymczasem zadania – i misja – redaktora i edytora – są odmienne i niejednokrotnie sprzeczne.
Szczegółowo i na przykładach piszę o tym w wielu miejscach książki, tu chcę tylko wyakcentować tę sprzeczność, która niejednokrotnie może prowadzić do konfliktów między redaktorem i edytorem.
Edytor opracowuje tekst niejako „w zastępstwie” nieżyjącego autora (można edytora określić mianem „kuratora woli autorskiej”, choć oczywiście ostateczne decyzje pod względem prawnym podejmują spadkobiercy). Tymczasem zadaniem redaktora jest dbanie o poprawność językową i logiczną tekstu (przy czym warto zauważyć, że zakres zadań wykonywanych przez redaktora w ostatnich latach stale się poszerza, obejmując także prace wykonywane dawniej przez redaktora językowego i technicznego). Edytor zatem często „hamuje” tendencje redaktora do „normalizacji” tekstu, ponieważ nawet w przypadku drobiazgów powinien zastanowić się, jak w podobnych sytuacjach reagował autor, tak, aby pośpieszną „normalizacją” nie zniszczyć stylu – czy też intencji – autora, który już sam z redaktorem spierać się nie może.
Docenić trzeba pracę zarówno edytora, jak i redaktora. Redaktor jednak nie powinien dokonywać edycji (jego naturalną tendencją – i słusznie – jest dążenie do „normalizacji”), tak samo, jak edytor byłby raczej złym redaktorem (jego tendencją jest – także słusznie – dążenie do „rozszczepiania przecinka na czworo”). Mówiąc metaforą sportową: redaktor przypomina piłkarskiego napastnika (dążąc do strzelenia bramki: wydania książki poprawnej językowo) – edytor zaś to raczej obrońca (woli autora). Mówiąc metaforą militarną: redaktor – czołgista; edytor – saper (ale przecież jeden i drugi często musi bywać komandosem 🙂
W procesie wydawniczym niepublikowanych książek zmarłych wybitnych autorów potrzebny jest dobry redaktor – i, osobno, edytor. Trzeba jednak pamiętać o różnicach, by rzec, „strategicznych”, w ich postawach.
Jarosław Klejnocki w swoim wpisie pokazał inną perspektywę relacji Autor-Dzieło. To dobry przykład dzieła „w toku”, wciąż dopracowywanego przez autora. Zastanawiam się jednak nad nieco innymi sytuacjami – kiedy Autor powraca do Dzieła po latach, a powrót ten kończy się zasadniczą zmianą w Dziele. Np. gdyby Beethoven przerabiał pierwsze takty V Symfonii, a rozgoryczony Mickiewicz na łożu śmierci wykreślał słowa „Litwo! ojczyzno moja…” (zaniepokojonych uspokajam – ani jedno, ani drugie nie miało miejsca). Oczywiście – autor ma do tego prawo. Co jednak powinien zrobić edytor, opracowujący tekst do druku?
Problem jest prawdziwy – i sądzę, że trzeba go sobie uzmysłowić, ponieważ wola autora jest rzeczą świętą – cóż jednak uczynić w sytuacji, kiedy Dzieło, które stworzył obrosło tradycją kultury, polemikami, niejednokrotnie nawiązaniami, itp. (Pisał o tym niedawno m.in. profesor Roman Loth).
Mamy stosunkowo nowy przykład – wydanie Dziennika 1954 Tyrmanda. Czy wydawać go w formie pierwodruku (nieco przeredagowanego), zachowując wolę autorską – czy wydawać w formie niezredagowanej, z manuskryptu (co byłoby zachowaniem woli dzieła)? W ten sposób wydał Tyrmanda Henryk Dasko…
Z muzyką jest prościej. Zawsze można dopisać w nawiasie rok – i traktować te dzieła jako osobne.
Pisałem już wydaniu Wierszy wszystkich Czesława Miłosza, w którym – przy dobrym pomyśle zmieszczenia twórczości poetyckiej Miłosza w jednym tomie (czy jednak faktycznie całej?), zabrakło noty edytorskiej (w której byłaby m.in. odpowiedź na to pytanie) – czy choćby informacji o źródle tekstu; nie wiemy, skąd wydawnictwo zaczerpnęło teksty wierszy. Przypuszczam, że z wydania Dzieł, dokonywanego wspólnie przez „Znak” i Wydawnictwo Literackie. Nie powinno to być jednak przypuszczenie, ale wiedza przekazana przez edytora.
Problem jednak jest głębszy i nie ogranicza się wyłącznie do tego jednego tomu. Kolejny przykład to choćby Dzienniki Sławomira Mrożka, wydane przez Wydawnictwo Literackie. W nich też nie znajdziemy nie tylko noty edytorskiej, ale choćby informacji o źródle tekstu; sądzę, że nie tylko mnie interesuje, czy dziennik wydany został z rękopisów, maszynopisów – czy był przeredagowywany współcześnie przez autora? Jakie modyfikacje wprowadził edytor? Co ciekawe, w jednej z gazet w rozmowie z redaktorką tomu pojawiło się sporo ciekawych informacji edytorskich – dlaczego jednak wydawnictwo nie zamieściło ich w nocie edytorskiej bezpośrednio w książce?…
Przykładem kolejnym jest zakrojona na monumentalną skalę edycja dzieł Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, której kilka problemów też już sygnalizowałem na tym blogu. W pierwszym tomie informacji o źródle tekstu brak. W tomie drugim pojawia się informacja – ale tylko taka, że informacja właściwa… pojawi się w tomie trzecim.
Pytanie za sto punktów: jakie są konieczne warunki wydania źródłowego?…
Jan Józef Lipski w swoim dzienniku zanotował w niedzielę 4 listopada 1956:
Rano byliśmy na wystawie plastyki północnoniemieckiej z DDR i z DFR. Wszystko, co dobre z wyj[ątkiem] jednego obrazu pochodziło z DFR. Świetny był szczególnie Byk Rodaua [?]– rzeźba w czarnym dębie. To ekstraklasa – coś, co na pewno przejdzie do historii sztuki.
Niestety – nie udało się ustalić, o jaką rzeźbę – i czyją – chodziło. W toku wielu godzin poszukiwań można było tylko odrzucać kolejne nazwiska (na pewno nie Rodin, jak ktoś z rozpędu mógłby poprawić!).
W tej sytuacji nie można schować głowy w piasek – w przypisie trzeba przyznać się do faktu, że odpowiedzi nie udało się odnaleźć; można też ewentualnie opisać swoje przypuszczenia (np. w formie „Nie udało się ustalić, o co chodziło. Być może chodzi o jedną z rzeźb Ernsta Barlacha (1870-1938), niemieckiego artysty-ekspresjonisty, który tworzył także w drewnie”).
Zawsze jest nadzieja, że ktoś z Czytelników zna odpowiedź. Edytor zaś powinien wskazywać miejsca, które powinny być wyjaśnione – nawet jeśli sam nie dotarł do odpowiedzi.