Redaktor czy edytor nie mogą zastąpić autora. Poprawki, wprowadzane w tekście autorskim mogą być wyłącznie konieczne – tak wynika z prawa autorskiego. Innymi słowy, nie ingerujemy w stylistykę. Redaktor, za życia autora, może (nie musi!) przekonać go do zmian. Redaktor i edytor po śmierci autora nie mogą.
Aby uporządkować niejasności, które się czasem pojawiają: prawa autorskie dzielimy na majątkowe i osobiste. Majątkowe można dziedziczyć, przekazać, sprzedać. Osobistych – nie można. Spadkobierca nie może więc – wg prawa – wpływać na kształt utworu, którego nie napisał.
To kilka słów w nawiązaniu do dyskusji w komentarzach 🙂
Jeśli miarą renomy jest piratowanie Twoich dzieł – to wypada się cieszyć z tego, że kilka serwisów sugeruje udostępnianie mojej książki, np. pod adresem http://www.full4free.pl/spolszczenie/pobierz/Ferdydurke.-Biografia-powiesci-ukasz-Garbal (wcześniej np. http://ebooki-pobierz.pl,w przyszłości pewnie inne domeny).
Oczywiście wolałbym, żeby czytelnik docierał do książki w sposób klasyczny – płacąc za nią – obojętnie, czy kupi ją w wersji papierowej, czy każdej innej. Nie jest to jednak tylko moja prywatna sprawa, a wykorzystanie luki w prawie autorskim…
Prawo autorskie ma bronić przed nadużyciami – i dostosowane jest oczywiście do ery Gutenberga. Dzieła w postaci cyfrowej tworzą nowe problemy. Np. niniejszy blog oparty jest o licencję Creative Commons, na mocy której czytelnicy mogą wykorzystywać materiały tu zamieszczone w swojej pracy z podaniem źródła, tj. nazwiska autora i linka do bloga – a przy publikacjach komercyjnych muszą zapytać o zgodę. To kompromis między zachowaniem prawa autorskiego – a udostępnianiem informacji przez to narzędzie popularyzacji, jakim jest internet.
Książka jednak to inna sprawa. Tym bardziej, że nie upoważniałem firmy, która – ukrywając jedną ze swoich masek za drugą – jest właścicielem serwisów, sugerujących udostępnianie mojej książki. Firma jednak – kiedy po długim śledztwie udało mi się ustalić, że jest nią pewna… agencja odzyskiwania długów (podająca niedziałający telefon w danych kontaktowych, itp.) – broni się luką w prawie: nie udostępnia bowiem mojej książki; na żadnym serwerze jej nie ma. Firma jedynie sugeruje linkiem w postaci zawierającej tytuł książki i nazwisko autora, że udostępnia użytkownikom taką książkę. Ma też z tego tytułu zarobek: co prawda krzykliwie reklamuje się, że jest to „4absolutelyfree”, itd., itp., etc. – tymczasem, żeby „ściągnąć” taki plik „za darmo” – trzeba dokonać rejestracji. Płatnej. I to niemało…
I jest to podwójny numer – raz: dla użytkowników, dwa: dla wydawców i autorów. Tym pierwszym sprzedaje się pusty worek, za który muszą zapłacić – tym drugim nie daje się nic, wykorzystując jednak ich renomę (tytuł, nazwisko), i w pewien sposób narażając na straty materialne (ktoś chce ściągnąć „za darmo”, płaci, nie dostaje nic – nie kupi pewnie w przyszłości i książki). Zarabia agencja odzyskiwania długów, tłumacząca się – w mojej ocenie cynicznie – chęcią „wychowania” użytkowników internetu…
Tu pojawia się pytanie do prawników: czy sugerowanie umieszczenia dzieła na serwerze (np. w linku) nie stanowi obietnicy sprzedaży? Czy nie jest to więc wykorzystanie dzieła do zarobku przez osoby nie posiadające do niego praw?
O całej sprawie napisał m.in. jeszcze przed wakacjami Łukasz Gołębiewski, pisali też inni (SMS za 61 zł brutto). Dane firmy ustalał też niezależnie jeden z internautów.
Liczę, że Czytelnicy niniejszego bloga – tym bardziej, że edytorskiego – także rozpropagują wieści o oszustach; a może znajdą się prawnicy, który zainteresują się sprawą?
Pogranicze prawa autorskiego i internetu generuje wiele problemów, o których dawniejsi edytorzy nie śnili: jak można komuś sprzedać pusty worek, mówiąc, że to książka?… To współczesny odpowiednik sprzedawania kolumny Zygmunta.