1. Pytanie, postawione w debacie – „czy możliwy jest patriotyzm bez ksenofobii” – jest oczywiście retoryczne. Przykładem na taki patriotyzm jest całe życie Jana Józefa Lipskiego. Dawał świadectwo nie słowami, a czynem; dzisiaj możemy debatować, wówczas decyzje nie były łatwe. Czy my, będąc przekonani o tym, że Powstanie Warszawskie zakończy się klęską – poszlibyśmy walczyć? A Jan Józef Lipski, 1 sierpnia mówiący siostrze „to będzie klęska” – poszedł walczyć, bo uważał, że tak trzeba. I całe życie zmagający się z represjami, inwigilowany przez bezpiekę, ciężko chory na serce, inwalida wojenny – pomagał ludziom, „bo ktoś to przecież musi zrobić”. To jest patriotyzm.
Pamiętajmy też o cenie takiej postawy, ponoszonej także przez bliskich…
Trzeba zatem pytać nie „czy”, tylko „jak”.
2. Postawa, prezentowana w Dwóch ojczyznach, dwóch patriotyzmach jest dla mnie także głęboko ewangeliczna. Jan Józef Lipski pisał tam, że wymagać trzeba przede wszystkim od siebie, naprawę świata zacząć od siebie. Nieprzypadkowo tak często nawiązywał do listu biskupów polskich do biskupów niemieckich „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Naprawmy swoje grzechy, a dopiero potem patrzmy na winy innych.
3. Warto też jednak zaznaczyć – niedopowiedzenie tego byłoby fałszywe – że ksenofobią dla Jana Józefa Lipskiego było nie tylko powiedzenie „Wszyscy Niemcy to hitlerowcy”, „Wszyscy Rosjanie… Wszyscy Ukraińcy…” – ale także „Wszyscy Polacy to antysemici”. Jak pierwszy bodajże zwrócił na to uwagę Dariusz Gawin; Lipski napisał przecież wprost:
“Na Zachodzie, głównie w środowiskach żydowskich, porażonych tragedią zagłady milionów, pojawiły się nieodpowiedzialne i prawie nie mające nic wspólnego z rzeczywistością oskarżenia narodu polskiego o współuczestnictwo w eksterminacji. Próbowano nawet rozpowszechniać obelżywe określenie »naród szmalcowników«. Antypolonizm powinien być uważany za postawę nie mniej hańbiącą niż antysemityzm. Zdanie »wszyscy Polacy to antysemici« lub »wszyscy Polacy to pijusy« – jest tyleż warte, co »wszyscy Żydzi są oszustami«”.
4. Trzeba też zauważyć kontekst, w którym Jan Józef Lipski napisał swój esej. To połowa roku 1981, czas krótko po powstaniu Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald”. Mało to znane dziś młodszym – ale na pewno pamiętają postać reżysera Barewicza czy Zagajnego, często pojawiającą się w filmach Barei – to aluzja do Bohdana Poręby i formacji wyrosłej z frakcji Mieczysława Moczara, wykorzystującej patriotyzm (w słowach i rekwizytach). To było wszędzie. Przypomnijmy: PATRIOTYCZNY Front Odrodzenia Narodowego. Sam na jednym ze zdjęć z dzieciństwa w tle zauważam tablicę „Patriotą jest się na co dzień”.
Faktycznie. Patriotą na co dzień – w walce w AK, walce z cenzurą, pomocy ludziom represjonowanym, współuczestnictwie w strajku po wprowadzeniu stanu wojennego w Ursusie, powrocie do kraju z leczenia w Londynie (wprost do więzienia), mimo choroby serca, nieustannego represjonowania – był Jan Józef Lipski.
Nie bójmy się patriotyzmu – nie musi on być tożsamy z ksenofobią. To zależy od nas. Do takiej głęboko ewangelicznej (ktoś może powiedzieć inaczej: humanistycznej) postawy – wymagania przede wszystkim od siebie – wzywa nas Jan Józef Lipski.
W „Newsweeku” (2011 nr 14) ukazało się bardzo krótkie omówienie Dziennika 1954-1957 Jana Józefa Lipskiego. Nie chciałbym, aby czytelnikom tygodnika, który ma ambicję kształtowania opinii publicznej, pozostał w pamięci jedynie krótki osąd Lipskiego z 1956 r. o ówczesnej postawie Jerzego Urbana, osąd, który bez wyjaśnienia przez recenzenta można traktować ahistorycznie – wiadomo przecież, że dziś Jerzy Urban kojarzy się z rolą, jaką pełnił w latach 80. (kiedy to, dodajmy, Lipski był więziony i wyrzucony z pracy).
Zabrakło stwierdzenia, że Urban w 1956 roku faktycznie był bardzo zaangażowany w liberalizację – a brak tego stwierdzenia może sprawić, że czytelnik może odnieść mylne wrażenie aprobaty Lipskiego dla Urbana, jakiego znamy z późniejszych lat. Historia opiera się na faktach, nie zaś naszych sympatiach i antypatiach. Proszę zatem o zamieszczenie tego uzupełnienia.
Warto też odnotować, że Jan Józef Lipski – podobnie jak większość chyba redakcji „Po Prostu” – nie miał złudzeń związanych z osobą Władysława Gomułki, w 1956 roku żywionych dość powszechnie. Świadczy o tym choćby zapis z 19 stycznia 1957 r., tj. dzień przed wyborami: „Och, ten Gomułka: co za niebezpieczna sytuacja, w której nazwisko wystarcza za program […]”.
[Sprostowanie ukazało się w „Newsweeku” 2011 nr 16.]
Skróty w omówieniach książek czasem mogą wprowadzać błędne skojarzenia, konieczne jest ukazanie kontekstu.
W poprzedniej notce pisałem o wadze błędów rzeczowych dla historyka – z wnioskiem, że nie możemy „poprawiać” autora z automatu, bez zaznaczenia naszej ingerencji. Pisałem wówczas o wydaniu dziennika Jana Józefa Lipskiego – dzienniku o charakterze niezredagowanego diariusza. Tym razem chciałbym, żebyśmy zastanowili się nad dziennikiem starannie skomponowanym – Witolda Gombrowicza.
Nie jest to pisany z dnia na dzień diariusz – to raczej esej (powieść?) komponowany tak, aby przypominał dziennik. Jak pokazuje Paweł Rodak, dziennik powstawał w sposób bardzo przemyślany, często fragmenty były pisane przez Gombrowicza kilkakrotnie.
Jaki wniosek z takiego sposobu pracy autora powinien wysnuć edytor? Czy nie taki, że ewentualne błędy mogły być specjalnie wprowadzone przez autora? Prostowanie takich błędów może wypaczać jego intencję, którą było „komponowanie autentyku”; jednocześnie jednak – nie pokazywać takich błędów?
Wydaje mi się, że w dziele tak pieczołowicie skonstruowanym jak dziennik Gombrowicza ingerencje edytora powinny być ograniczone do minimum, ewentualne uwagi dotyczące błędów rzeczowych czy niekonsekwencji (co do których nie mamy pewności, czy nie były zamierzoną przez Gombrowicza „grą z autentykiem”!) obecne jedynie w uwagach edytorskich, nie wpływając na przedstawiany tekst dzieła. To oczywiście uwaga ogólna, bo przecież autor mógł źle zapamiętać, źle napisać, nie uczynić błędu świadomie – każda sytuacja wymaga podejścia indywidualnego. Może się zdarzyć, że nawet dziennik Gombrowicza wymaga ingerencji edytora – wówczas oczywiście takie ingerencje trzeba opisać w uwagach edytorskich. Pamiętajmy o specyfice dzieła, jeśli autor, który cyzeluje swój utwór na diariusz, napisze „chyba”, nie znaczy to, że mamy sprawdzić i wykreślić „chyba”, lub poprawić fakt. Możemy (to zależy od sytuacji) fakt sprawdzić i opisać w komentarzu – jednak nie w tekście głównym.
Zauważmy, że to drugi biegun problemu – który wymaga odmiennego podejścia, niż w przypadku dziennika Jana Józefa Lipskiego.
Poloniści wydają dzienniki na ogół inaczej, niż historycy – zwracając uwagę raczej na wartość literacką dzieła, mniej zaś na stronę źródłową. Nie możemy jednak zapominać, że dzienniki to jedno ze źródeł historycznych – dlatego edytor, wydając dziennik, powinien zdusić w sobie pokusy redaktorskie, i starać się przekazać tekst zmieniając go tylko tam, gdzie jest to konieczne dla czytelności tekstu – a i w takich miejscach sygnalizując swoje ingerencje.
Zdarzyć się może, że to, co jest błędem rzeczowym – jest ważną informacją dla historyka. Kiedy w dzienniku Jana Józefa Lipskiego czytamy o niejakim Gwoździku z Żerania – to dla czytelności zapisu poprawimy oczywisty błąd w nazwisku, ponieważ chodziło rzecz jasna o Lechosława Goździka. Tym niemniej informacja o początkowym błędnym zapamiętaniu nazwiska jednego z przywódców Października 1956 r. pokazuje, że początkowo był nieznany poza Żeraniem: i jako taka nie może w pracy nad edycją zginąć.
Rozwiązaniem jest tu np. opisanie sytuacji w przypisie przy pierwszym wystąpieniu nazwiska Goździk.
Sytuacji podobnych jest bardzo wiele – wydanie źródła nie polega zaś na poprawianiu wszystkiego bez śladu. Wówczas bowiem zamiast zrekonstruować „Troję z czasów Homera” tworzymy Troję nierzeczywistą, nieprawdziwą, konstrukcję zlepioną z różnych epok – ahistoryczną.
Do problemu postępowania z błędami rzeczowymi w wydaniach źródłowych będziemy jeszcze wracać niejeden raz.
[ilustracja – fragment okładki książki „Herbert. Studia i dokumenty”]
Jan Józef Lipski w swoim dzienniku zanotował w niedzielę 4 listopada 1956:
Rano byliśmy na wystawie plastyki północnoniemieckiej z DDR i z DFR. Wszystko, co dobre z wyj[ątkiem] jednego obrazu pochodziło z DFR. Świetny był szczególnie Byk Rodaua [?]– rzeźba w czarnym dębie. To ekstraklasa – coś, co na pewno przejdzie do historii sztuki.
Niestety – nie udało się ustalić, o jaką rzeźbę – i czyją – chodziło. W toku wielu godzin poszukiwań można było tylko odrzucać kolejne nazwiska (na pewno nie Rodin, jak ktoś z rozpędu mógłby poprawić!).
W tej sytuacji nie można schować głowy w piasek – w przypisie trzeba przyznać się do faktu, że odpowiedzi nie udało się odnaleźć; można też ewentualnie opisać swoje przypuszczenia (np. w formie „Nie udało się ustalić, o co chodziło. Być może chodzi o jedną z rzeźb Ernsta Barlacha (1870-1938), niemieckiego artysty-ekspresjonisty, który tworzył także w drewnie”).
Zawsze jest nadzieja, że ktoś z Czytelników zna odpowiedź. Edytor zaś powinien wskazywać miejsca, które powinny być wyjaśnione – nawet jeśli sam nie dotarł do odpowiedzi.
W dzienniku Jana Józefa Lipskiego znajdziemy m.in. anegdotę z 1956 roku: „dlaczego Kuc zdobył złoty medal? Bo gonił go Kovacs”. Dzisiaj jest to niezrozumiałe bez przypisu…
Tłumaczenie anegdot może je zabić, ale w tym przypadku chodzi o odwrotność: ożywienie nieczytelnego dowcipu. Przypis w tej sytuacji jest konieczny… Dopowiedzmy więc, że Kovacs był biegaczem węgierskim, Kuc – radzieckim; a wszystko działo się po wkroczeniu wojsk sowieckich na Węgry…
Podobnych sytuacji w dzienniku Jana Józefa Lipskiego jest więcej. Dziwne, że trudniej czasem znaleźć źródła pisząc o 1956 roku, niż np. dotyczące kontekstu pierwszego wydania Ferdydurke z 1937 roku…
Od dzisiaj w księgarniach można znaleźć wybór z dzienników Jana Józefa Lipskiego. Wybór obejmuje lata 1954-1957 i jest nieznanym dotychczas źródłem do historii PRL.
Jan Józef Lipski to postać legendarna; łączył ze sobą różne środowiska: Jan Olszewski nazywał go „wielkim jałmużnikiem” opozycji, Aleksander Małachowski „żołnierzem niestrudzonym”, Janusz Szpotański „prezydentem”.
Żołnierz AK ranny w Powstaniu Warszawskim, redaktor wprowadzający do PRL m.in. Gombrowicza i Witkacego, a jednocześnie jeden z „ojców założycieli” opozycji.
Edycja dzienników opatrzona jest w rozbudowane przypisy. Będę wdzięczny za wszystkie uwagi dotyczące tej edycji – i Jana Józefa Lipskiego. O kilku ważnych miejscach w dziennikach będę jeszcze pisał.
Szkice o poezji to jedna z wielu książek wydanych z przyczyn politycznych bez kontroli autora, który – będąc w PRL „na indeksie” – przesłał swoje teksty za czyimś pośrednictwem wydawcy emigracyjnemu i nie miał możliwości wykonania korekty autorskiej. W tym konkretnym przypadku kontakty z emigracyjnym wydawcą, Instytutem Literackim, były utrudnione na tyle, że część szkiców przeznaczonych do druku ostatecznie w tomie się nie znalazła (nie odzwierciedla on więc w pełni intencji autorskich).
Jest to ciekawy problem edytorski – wydanie takiego zbioru nie podlega bowiem „mechanicznym” regułom, odtworzenie kolejności szkiców na podstawie posiadanych materiałów może być tylko hipotezą… Taką hipotezę przedstawiam.
Teksty, z których złożone zostały Szkice o poezji, pierwotnie były przeznaczone do autorskiego zbioru o nazwie Słowa i myśli (na tom ten, o objętości 12 arkuszy, została zawarta nawet umowa ze Spółdzielnią Wydawniczą „Czytelnik”, datowana na 5 grudnia 1973). Krajowy wydawca zrezygnował jednak z publikacji, tłumacząc to m.in. niezgodą na zaproponowany przez Lipskiego układ tekstów [!]; rezygnacja ta niewątpliwie miała jednak charakter represji politycznej (nie wiadomo natomiast z pewnością, czy zadecydowano o tym poza, czy w samym wydawnictwie).
Z listu Jana Józefa Lipskiego do Jerzego Giedroycia, datowanego „Warszawa 10 IV 86” (kserokopia w archiwum domowym Jana Józefa Lipskiego) wynika, że za pośrednictwem niewymienionej osoby otrzymał on propozycję wydania zebranych tekstów o poezji w Instytucie Literackim.
Nie jest to pierwszy z listów w tej sprawie, ponieważ Lipski pisze: „na skróty zgodzić się muszę”. […] Mimo zrozumienia racji wydawcy, Lipski wyraźnie pisze: „gdyby jednak uznał Pan, że należy dokonać dalszych skreśleń – proponowałbym, byśmy w ogóle zrezygnowali. Byłaby to wówczas całość niczego już nie pokazująca, nawet metody autora” – i przedstawia listę 38 szkiców, z których nie chce zrezygnować.
Wydanie Szkiców o poezji, które ukazało się w 1987 r. nie zawiera jednak tych wszystkich 38 tekstów proponowanych przez Lipskiego; ukazały się 32 szkice – brakuje sześciu. W wydaniu szkiców krytycznoliterackich Jana Józefa Lipskiego konieczna zatem jest krytyczna rekonstrukcja układu autorskiego.
[…]
List Lipskiego jest moim zdaniem nie tyle odzwierciedleniem „ostatniej” intencji autorskiej, jeśli idzie o dobór tekstów, a tylko „ostateczną” linią kompromisu; krytyk godzi się wykreślić wiele szkiców z żalem – wypada przypuszczać, że najchętniej pozostawiłby proponowany przez siebie pierwotnie układ bez zmian.
Postępując zgodnie z niewyrażoną wprost wolą autora – w tomie pierwszym powinno się wydrukować wszystkie szkice przeznaczone przez Lipskiego do druku. Niestety, odtworzenie kolejności szkiców na podstawie posiadanych materiałów może być tylko hipotezą – teksty, które Giedroyc odesłał Lipskiemu mają nadaną kolejność oraz ciągłą numerację stron, jednak bez ich zestawienia z maszynopisem, który stanowił podstawę druku rekonstrukcja układu całości jest tylko dedukcją. Niemniej jednak (ponieważ odtworzenie podstawy wydania zgodnej z intencją twórcy jest podstawowym obowiązkiem edytora) dokonuję takiej rekonstrukcji, próbując odtworzyć pierwotny układ szkiców, który był przygotowany dla Instytutu Literackiego jako podstawa wydania. […]
[Więcej w nocie edytorskiej w I tomie szkiców krytycznoliterackich Jana Józefa Lipskiego (J. J. Lipski, Słowa i myśli, oprac. Ł. Garbal, t. I: Szkice o poezji, wstęp M. Głowiński, Biblioteka „Więzi”, Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską – oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie: Warszawa 2009].