Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: czytelnictwo
Data dodania: 26 czerwca 2014

W Warszawie można wybierać projekty, zgłoszone przez mieszkańców w ramach tzw. budżetu partycypacyjnego. (Na marginesie: zastanawiam się, od kogo pochodzi do niezgrabne określenie; wcześniej mówiono po prostu, ładnie i czytelnie, o budżecie obywatelskim). Niezależnie jednak od określania tego w języku urzędowym – warto wziąć udział w głosowaniu, przyjrzeć się projektom (a może w przyszłości zgłosić kolejne samemu?) – i zagłosować na te, które najbardziej nam odpowiadają

Zwracam uwagę, że jest bardzo dużo projektów, zgłaszanych przez biblioteki (które mają coraz mniej funduszy na zakup nowych książek), szkoły (które… itd.), przedszkola – instytucje kulturalne i edukacyjne. Osobiście namawiam Państwa do poparcia przede wszystkim takich właśnie projektów.

Warszawa nie jest pionierem w tworzeniu budżetu obywatelskiego, dobrze jednak, że w końcu jest taka możliwość – i oby podobnie było w innych miejscach.

Data dodania: 12 marca 2013

Ukazał raport o stanie czytelnictwa (dostępny w pliku PDF na stronach Biblioteki Narodowej).

Szokujące są w nim liczby:

„w 2012 roku osób, które można uznać za „rzeczywistych” czytelników, było 11%”

jak też podkreślenie tendencji spadkowej:

„warto przypomnieć, że w ciągu dekady 1994-2004 odsetek takich osób wynosił 22-24% i to właśnie spadek do obecnego poziomu, jaki dokonał się pomiędzy 2004 a 2008 rokiem, należy uznać za najważniejszą zmianę w postawach Polaków wobec czytania książek”.

Nowa ewolucja: przestajemy czytać (w końcu zamiast Falskiego będą tablety), przestajemy pisać (zamiast alfabetu będzie dotykowy ekran, może ludzka ręka za pewien czas będzie miała wyłącznie kciuk do klikania), przestajemy samodzielnie myśleć (proszę zauważyć ciekawą zbieżność, czy przypadkową – spada czytelnictwo i jednocześnie spada zdolność rozumienia tekstu).

Bez czytania (nie mam na myśli „szybkiego” czytania, kulturowego odpowiednika fast foodów) – nie ma myślenia (mam na myśli umiejętność logicznej analizy i selekcji informacji). Czy takiego społeczeństwa – nie obywateli, a konsumentów – chcemy?… (Coraz częściej w gazetach tytuły informacji są sprzeczne z jej treścią – czy już nawet dziennikarze nie rozumieją tego, co piszą?).

Nie sądzę, aby rozwiązaniem tej sytuacji było obniżanie poprzeczki w edukacji. Owszem, zawieszona zbyt wysoko – męczy i prowadzi do frustracji, ale przynajmniej zmusza do wysiłku; zawieszona zbyt nisko skłania do prób jej dalszego obniżania. Ilu spośród tych 11% było uczniów?… (Oni jeszcze „muszą”; a bez przyzwyczajenia do czytania będzie rósł wtórny analfabetyzm).

Co można zrobić? Czy wydawnictwa, redaktorzy, edytorzy – są komandosami wysłanymi z beznadziejną misją?

Ale przecież tak bywało i kiedyś – różnicą jest tylko niebezpieczeństwo, że powszechną akceptacją będzie obdarzona postawa nieczytającej większości. Potrzebna jest moda na czytanie, jednak nie „czytanie” czegokolwiek (choć jestem zdania, że dobra powieść sensacyjna bywa bardziej rozwijająca, niż subtelna gra literacka, której nie rozumie nikt poza autorem; rozziew między literaturą „wysoką” i „niską” często jest fałszywy). Jest też niebezpieczeństwo, że misją „ratowania czytelnictwa” może szermować ktoś, kto czytelnictwo (książek konkurencji…) dusi dla własnego zarobku.

Potrzebna jest zmiana klimatu społecznego, w dużej mierze kreowanego przez tych, którzy nie zwykli chwalić się czytaniem książek. (I, mam wrażenie, także – myśleniem).

Data dodania: 15 lutego 2013

Czym recenzowanie książek różni się od ich reklamy?

Tak częste są teksty, nazywane recenzjami, w których znajdziemy echa notek przygotowywanych przez działy promocji, że podważa to sens określenia „recenzja”, która – jak ją rozumiem – nie jest bezkrytycznym wartościowaniem, a uzasadnioną oceną. Stąd podważać można jakość tekstów prezentujących książkę słowami „super- hiper- mega- bestseller” (niedługo zabraknie skali), w przeciwieństwie do tekstów opisujących szerzej i rzeczowo jej plusy i minusy.

Jeżeli książka (obojętnie, czy praca naukowa, czy powieść) jest dobra, to wymaga reakcji, nie ograniczającej się do zdawkowego przepisywania epitetów – tylko pewnej relacji i próby krytycznej lektury, tj. samodzielnego spojrzenia, na czym polega jej wartość. Recenzja jest wzięciem przez recenzenta odpowiedzialności; nie bez powodu nazywa się przecież „recenzentem” (co nie znaczy, że jest lepszy, niż autor książki, że bardziej się „zna”, itd. – oczywiście, nie, ale nie może nie próbować być czytelnikiem krytycznym). Kiedy recenzent (krytyk) zamienia się w maszynę „kopiuj-wklej” (to chyba Wojciech Orliński pisał o powszechności zwyczaju przeklejania notek o książkach wysyłanych przez działy marketingu). A co powie nam n-ta „recenzja” bez żadnej samodzielnej myśli?…

Jeżeli książka jest zła – to podobnie; ale nie wystarczy wrzucić ją do kosza – jeśli widzimy w niej coś dobrego, też warto o tym napisać. Może kolejna tego autora będzie lepsza?

Recenzentem jest po prostu każdy krytyczny, uważny, samodzielnie myślący czytelnik, który ma rzeczowe uwagi do przeczytanej książki. To – jest dobre, wyróżnia książkę, stanowi o jej oryginalności; to – jest błędem; a tego – nie rozumiem (bo recenzent ma prawo nie rozumieć; fakt, że jest recenzentem nie świadczy, że jest od autora lepszy!) Recenzent to sojusznik autora, przyjaciel książki; nie chodzi mu o to, żeby książkę (czy autora) skrytykować – pokazuje błędy (czasem, przez fakt ich powszechności, za błędy już nie uważane), aby coś poprawić, a nie komuś dokopać. Po takiej samodzielnie pisanej ocenie, koniecznie zawierającej odniesienie do konkretu (nie ogólne zachwyty czy potępienia) możemy poznać, że recenzję pisał człowiek, a nie automat.

Osobiście wdzięczny jestem recenzentowi, który uczciwie traktuje książkę, opisując przy tym, że jest wyznawcą innej metodologii – kiedy wskazuje mi konkretne przeoczenie (np. powtórzenie tego samego zdania); to – konkret. I dziękuję, bo wiem, że recenzent czytał. A kiedy ktoś mówi, że książka jest „super”, albo przeciwnie, że jest nic nie warta – bez podawania argumentów – to czy jest to recenzja? Czy w ogóle ktoś taki książkę czytał?…

(Czy to nie wynika z częstego dzisiaj sposobu pośpiesznego – „internetowego” – czytania, bez próby zrozumienia, o czym pisałem w poprzednim wpisie?).

Data dodania: 18 stycznia 2013

W dyskusji o kryzysie przedmiotu o nazwie „język polski”, która miała (i mam nadzieję, będzie miała nadal) miejsce, rozpoczętej w „Tygodniku Powszechnym” artykułem Witoldem Bobińskiego i rozmową z jedną z nauczycielek, w której zabrał głos prof. Henryk Markiewicz (pisałem już o tym wcześniej), warto zastanowić się także nad sprawą podstawową: sensem nauki „języka polskiego” (czy w ogóle – sensem nauki czytania, pisania, i samodzielnego myślenia, sensem nauki „języka”).

Czasy są coraz bardziej pośpieszne – i przy tym płytkie. „Wiedza”, jaką nabywamy – czy lepiej: do której mamy dostęp – jest coraz bardziej powierzchowna, pozbawiona przy tym często umiejętności samodzielnego, krytycznego myślenia. Łatwo myślimy kliszami, sloganami, które przejmujemy ze źródła, które jest dla nas jedyne: np. wyszukiwarki. Książka bywa nieatrakcyjna, nic się tam nie rusza, nie ma 3D ani dotykowego ekranu. Dzieci wcześniej obsługują smartfony i tablety, niż uczą się czytać – i w sumie łatwo zrozumieć, dlaczego książka nie wydaje im się tak atrakcyjna, jak kiedyś, kiedy – w zamierzchłych czasach przed Internetem – była oknem na świat.

Konsekwencjami nowego, internetowego stylu życia, jest m.in. sposób lektury – szybkiej, pobieżnej, koncentrującej się na nagłówkach. Coraz mniej skupienia. Ważna jest szybkość klikania, a nie zrozumienie. Hasłowość.

To oczywiście może prowadzić do wtórnego analfabetyzmu. Skoro dzieci potrafią obsługiwać smartfona bez umiejętności czytania (na najbardziej elementarnym poziomie, tj. łączenia liter w słowa), a studenci często nie korzystają z umiejętności krytycznego czytania (tzw. „ze zrozumieniem”) – bo testowy system edukacji nie premiuje samodzielnego myślenia, tylko powielanie klisz, „kluczy” – to czemu właściwie mają czytać?… (Czy w takim roku 2084 nasze wnuki będą potrafiły czytać „ze zrozumieniem”, czy wejdziemy wówczas w „erę smartfona łupanego”?)

Najpoważniejszym zagrożeniem jest oderwanie się interpretacji od faktów. Prof. Markiewicz słusznie zwraca uwagę, że interpretacja nie może pozostawać bez związku z interpretowanym tekstem – a proponowanym rozwiązaniem problemu spadku czytelnictwa, swego rodzaju ucieczką do przodu, jest prowokowanie uczniów do tworzenia interpretacji. Pierwszym etapem jest jednak zawsze zrozumienie tekstu, a przynajmniej podjęcie takiej próby – czyli zwolnienie biegu, oderwanie się od smartfonowego myślenia, powrót do książki. Trudno mi mówić, nie ucząc w szkole – zajęcia miałem tylko na uniwersytecie, to jednak coś innego; ciekaw jestem głosów nauczycieli – ale wydaje mi się, że rozwiązaniem problemu spadku chęci czytania nie może być jego bierna akceptacja, z tendencją do pobudzania myśli uczniów swobodną grą interpretacji – to oducza bowiem krytycznego myślenia, promując szablonowość i oryginalność bez wierności faktom (tj. w tym przypadku tekstowi literackiemu). Wyobraźmy sobie podobną historię w nauczaniu np. matematyki… Wydaje mi się, że edukacja zawsze była podwyższaniem poprzeczki, a nie akceptacją niskiego poziomu – w czasach walki z analfabetyzmem też można było zaakceptować ten stan rzeczy i nie zmuszać ludzi do nauki czytania.

Jeżeli edukacja na poziomie podstawowym zaakceptuje taki „internetowy” sposób czytania dzieł literackich – oznaczać to będzie podważenie sensu edytorstwa. Po cóż się wtedy zastanawiać nad przecinkiem czy kropką, kiedy i tak będzie fragment, albo streszczenie (nie mogę się zgodzić z postulatem czytania tylko fragmentów tekstów; czy będziemy także uczyć fragmentów matematycznych równań? Dzieło jest całością).

Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Oczywiście nie wzywam do rewolucji i palenia smartfonów – ale do nauki,  że narzędzie nie może mówić nam, co mamy robić. Technologia jest narzędziem; Google może być pomocny w docieraniu do różnych źródeł – uczmy jednak je weryfikować. Komputer nie jest wrogiem, nie może jednak zastąpić naszego myślenia. I to trzeba mówić w szkołach, inaczej pozostaniemy w kulturze „kopiuj, wklej, zapomnij”.

Czytać to kiedyś znaczyło myśleć. Czy jest szansa, że będzie tak nadal?

Data dodania: 5 grudnia 2012

Diagnoza Witolda Bobińskiego w „Tygodniku Powszechnym” jest słuszna: „język polski” przeżywa kryzys, zarówno na poziomie szkolnym, jak i akademickim. Trudno się dziwić – dopowiem – jeśli wielu studentów polonistyki niewiele czyta dla przyjemności (a chyba są i tacy, którzy nie czytają?…) – a miłości do książek nie można nauczyć teoretycznie. Oczywiście, żyjemy w coraz bardziej pośpiesznym świecie, w którym często zbyt łatwo oddajemy inicjatywę technologii, wspierającej nasze lenistwo (oczywiście, jest pomocna, ale wolałbym, aby młotek nie decydował o mojej ręce, tylko odwrotnie – a mam wrażenie, że coraz częściej bywa odwrotnie).

Do tej diagnozy dodałbym parę obserwacji.

Po pierwsze, powoli zmienia się przekonanie, że dzieło literackie jest wykute w kamieniu – w toku prac edytorskich okazuje się, że coraz więcej tekstów, i to nie tylko z literatury dwudziestowiecznej, można określić jako „dzieła w toku” – zmieniane przez autorów, narastające interpretacjami. Oczywiście – edytor ustala tekst ostateczny, i o tej fundamentalnej zasadzie trzeba stale przypominać: ale napięcie między dziełem a odbiorcami, wpływające często na zmiany, jakich później dokonywał autor; zależność interpretacji od wersji – ta płynność, czy nie byłoby dobrą perspektywą „szkolną”, czy to nie byłoby interesujące? (Przy czym, pamiętajmy, że „kanoniczna” jest wersja ostatecznie wybrana przez autora – do interpretacji nie wybieramy sobie wersji bardziej pasującej, można natomiast wersje porównywać, co się zmieniło, dlaczego – pomagałoby to uczyć krytycznego myślenia, którego współczesne „podstawy programowe” współczesnych szkół, mam wrażenie, nie uczą…)

Nie sądzę jednak, żeby dobrą propozycją była zgoda na czytanie „fragmentów”, zamiast całych dzieł – argumentowana, że czytanie całości lektur jest nierealna. Można poznać „fragment” twórczości – ale jednak całe dzieło! Jeżeli kapitulujemy przed tempem życia („co nam będą wciskać Pana Tadeusza, on jest tak duży, że nie zmieści się na twitterze!”) – to wybierajmy mniejsze, ale jednak całości. Czemu w przedszkolach można poznawać całości, a w szkole już nie?…

Dzieło nie jest facebookiem, kultura nie jest stosem, z którego archeolog wybiera to, co mu pasuje. Konieczny jest choćby minimalny kanon: są przecież dzieła i autorzy, do których odnosi się wiele innych dzieł, zresztą nie tylko literackich – takie, jak Biblia (niezależnie od przekonań politycznych czy religijnych), Don Kichot, Słowacki, Mickiewicz, Gombrowicz… Wolałbym, aby uczniowie przeczytali np. – jeśli naprawdę nie dadzą rady Ferdydurkechoćby Filiberta dzieckiem podszytego, ale w całości niech te trzy strony przeczytają (a najlepiej jednak całą powieść – i wtedy już mamy kilka zajęć, uczących krytycznego myślenia: czemu Gombrowicz Filiberta publikował raz w powieści, jako jeden z rozdziałów, a czemu drugi raz – osobno, jako nowelę; czy tylko dla pieniędzy? i tak dalej…)

A jak można zrozumieć kpiny Gombrowicza ze Słowackiego, kiedy nie poznamy Słowackiego?…

Zgadzam się, za mało czasu jest na takie poznanie całości kultury, które byłoby w miarę kompletne. Lepiej jednak zamiast pokazywać „ścinki różnych wędlin” dać jak najpełniejsze omówienie wybranych – tak, właśnie – kluczowych dzieł. Biblia – i kilka, zaproponowanych nauczycielom do wyboru, nawiązań (także, oczywiście, kontestujących, i pokazujących uczniom, że kontestacja nie jest wynalazkiem współczesności: np. bluźnierstwa w Dziadach!). Don Kichot- i Romantyzm (i kilka propozycji nawiązań do wyboru…)

Pamiętam jeszcze z praktyk pedagogicznych, że wspólnie z uczniami w szkole podstawowej odkryliśmy głębię humoru w Panu Tadeuszu: niezapomniana scena, w której Tadeusz idzie utopić się w kałuży, i to mu się nie udaje – ale to trzeba pokazać i naświetlić, żeby mogli zobaczyć, że to autoironia z własnej ideologii, parodiowanie samego siebie sprzed kilku lat, podważanie mitu „romantycznego samobójstwa”, itp…

Przecież sensem uczenia języka polskiego jest pokazanie korzeni: skąd jesteśmy. To mogą pokazać tylko dobrze, głęboko, solidnie czytane arcydzieła, które pokażą, że sednem kultury jest bunt. Czy to naprawdę współczesnych uczniów nie może poruszyć?…

To tylko pierwsze myśli wywołane tym artykułem, który – mam nadzieję – wywoła szeroką dyskusję, bardzo potrzebną. Nie mogę jednak od razu nie ostrzec przed niebezpieczeństwem obniżania poprzeczki. Uatrakcyjnianie, zmiany – tak, ale nie kosztem wypaczania intencji autorskich. Minimalizujmy raczej liczbę dzieł, ale nie ich kompletne poznanie. Zmieńmy sposób pracy… Ale czy to jest możliwe?

Data dodania: 22 października 2012

W październikowym numerze miesięcznika „Znak” rozpoczęła się dyskusja o stanie edytorstwa polskich dzieł literatury współczesnej.

W ankiecie kilku literaturoznawców odpowiada na pytania:
„- Jak Pani/Pan ocenia stan polskiego edytorstwa?
– Jakie są szanse i zagrożenia?
– Które z obecnych wydań uznaje Pani/Pan za wzorcowe, a które nie zachowują edytorskich standardów?
– Czy warto coś zmienić w nauczaniu edytorstwa?

– Jakie są zadania edytorstwa na najbliższy czas?”

Zapraszam do lektury i dołączenia do dyskusji!

Data dodania: 14 czerwca 2012

Kultura przegrywa ze sportem? A może można przekuć medialny wizerunek piłkarzy we wsparcie kultury? Jeżeli sportowcowi – jak wynika z reklam, np. przed szkołami – niezbędne są chipsy i wysokosłodzony napój, to może niezbędna jest też dla niego książka?…

Wyobraźmy sobie, jaki walor promocyjny miałby znany piłkarz, reklamujący czytanie książek – nie konkretnej książki związanej z piłką, a po prostu książki. Czy nie byłoby to zdrowsze, niż promocja chipsów?… (Nie musiałoby to być od razu wydanie krytyczne, żeby nie popaść w śmieszność – ale któryś z tatusiów-piłkarzy, czytający dziecku przed snem?… Czy to takie nieprawdopodobne?…)

Data dodania: 31 maja 2012

W zalewie informacji o wymianie praktycznie nieużywanej trawy na stadionach zabrakło mi odpowiedzi na pytanie, kto za to zapłaci. Więcej – zabrakło pytania; dziennikarze zafascynowali się techniczną stroną przedsięwzięcia. Rolą mediów jest jednak krytyczne drążenie faktów, a nie jedynie ich przekazywanie. Tymczasem zabrakło zarówno pytania, jak odpowiedzi. Krytyczne myślenie – drążenie rzeczywistości – zostaje zastąpione np. fascynacją stanem mięśnia dwugłowego piłkarza X, kolor strojów, menu, plastikowe wiadomości… A mnie ciekawi, jaka jest „podstawa tekstowa”. Niestety, podobnie jak w przypadku wielu wydań, takie informacje się nie pojawiają.To edytorskie spojrzenie na Euro. A tu – informacja pojawiła się, po dwóch dniach znikła, poza nielicznymi komentarzami internautów pytań „drążących” nie było.

A ile np. książek mogłoby powstać za koszt tej trawy – odpowiedź na to pytanie pozostawiam już domyślności Czytelników.

Data dodania: 9 września 2011

Niedawno szukałem jednej książki. Znalazłem ją przez internet, miała być dostępna w kilku salonach Empiku w Warszawie.

Poszedłem do pierwszego z nich. Książki już nie ma.

Poszedłem do drugiego. Ta sama sytuacja.

W trzecim usłyszałem, że jest „na stanie”, ale mówię, że szukałem na półce i nie znalazłem. Panie szukały – i nie znalazły. „Widocznie już jest zdjęta”. Podziękowałem za propozycję wskazania innego salonu.

Zastanawiam się – jaki jest żywot książki w Empiku?… Jak może być, skoro jej nie ma? Jak długo znajduje się na półkach?… Czy taka polityka popiera czytelnictwo, czy raczej nastawiona jest na szybki obrót?

Sam w Empiku kupować już nie będę. To nie księgarnia, a sklep z towarem, którym – chyba nie z poczucia misji – są książki.

Powiadomienia o nowych wpisach


 

O autorze
dr Łukasz Garbal – polonista. Adiunkt w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, pracuje w Instytucie Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, oddziale Muzeum. Jeden z laureatów stypendium „Polityki” w 2009 r.
Publikuje recenzje książek historycznych w „Nowych Książkach”. Zainteresowania: edytorstwo, związki literatury i polityki, Witold Gombrowicz, Jan Józef Lipski.

 

Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2014 Muzeum Literatury